sine, twarde, mało spienione i jasno świecące, z północy wiał taki sobie wietrzyk. Wtem, tam właśnie, na północy, ujrzałem jakgdyby ląd, wynurzający się świeżo w moich oczach z morza. Dźwigały się powoli białe, spłókane wodami ostre, zuchwałe szczyty gór, ciągnące za sobą rozłożyste mocne grzbiety i szerokie, przestronne boki, pełne dolin, kotlin, różnych pochyłości, pól kamienistych i lodowców. Coraz wyraźniej wynurzał się tak z odmętów łańcuch gór, wielki jak Himalaja, powiadam Pani — świat nowy, nierozbudzony jeszcze i czekający na zapłodnienie, ale już pełen nadziei i wiary w siebie. A gdy tak te góry ogromne rosły wciąż i dźwigały się coraz wyżej, z horyzontu trysnęła tęcza i coraz prędzej wybiegając na niebo, zawisnęła na niem, łukiem wielkim ogarniając ów świecący łańcuch górski, a tuż druga tęcza wystrzeliła i rozpięła na wysokościach nieba swój łuk jaśniejący... I trwały długo, długo te siedmiobarwne bramy triumfalne, zbudowane na powitanie milczącego Nowego Świata, wyłonionego z odmętów morskich, tak, że patrząc na nie takie miałem wrażenie, jakgdyby to wody potopu spływały z ziemi, którą Bóg postanowił wydźwignąć z topieli na słońce, a gdy z pod owych łuków, siedmiu barwami promieniejących, wyfrunął nad morze ptak biały, zacząłem wśród gór szukać Araratu z arką bezpiecznie osiadłą wśród wirchów.
Nigdy jeszcze czegoś tak pięknego nie widziałem i to widowisko sklecone przez wiatr z chmur i odblasków pozostanie mi na zawsze niezapomniane. Ileż to razy świat we mnie umierał, jak często trzepotał się w próżni ranny i opadający na siłach — a oto ja widziałem go, jak się znów wynurzał z otchłani wodnej, jaśniejący radością nowego wskrzeszenia, promieniejący nową miłością.
Z tym obrazem w duszy zacząłem swe życie morskie. Starałem się jak najwięcej wyjeżdżać z rybakami i wmyślać się w ich życie, przyczem, pomijając
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.
236