której wydanie świadectwa przynależności zależało, wydaliła ją, wykreśliła ją z liczby swych członków, że się jej nawet rodzina wyparła? Trzydzieści lat przeszło wisiała w powietrzu bez świadectwa przynależności i los oszczędził jej związanych z tem zmartwień i przykrości. Ludzie, jakgdyby nie przypuszczali nawet możliwości, że ona mogłaby być przez własną gminę wygnana, brali ją pod swój dach, powierzali jej swe dzieci, swe gospodarstwo. Dlatego teraz, gdy przyszło cierpieć, cierpiała w pokorze ducha i nie szukając żadnych wybiegów, bez szemrania znosiła, że traktowano ją jak włóczęgę, póki wreszcie nie odstawiono jej do rodzinnej wioski.
Tu gmina — ławnicy z sołtysem na czele — w nienadwątlonem niczem poczuciu majestatu swej władzy, zebrała się na „gromadę”, czy Nastazję przyjąć czy nie i co ewentualnie z nią zrobić. Obrady były, jak zwykle, burzliwe, ale teraz, kiedy przyszło do wynagrodzenia wyrządzonej krzywdy, gmina uznała jednomyślnie, że nie ma z tem nic wspólnego, że wydalenie Nastazji było „głupstwem” i że zająć się nią powinna rodzina, w pierwszym rzędzie trzej bracia, którzy po śmierci rodziców dział jej należny bezprawnie zagarnęli.
Tak się też stało. Bracia przygarnęli wygnankę i obiecali utrzymywać ją bezpłatnie do końca życia, gmina zaś uchwaliła dawać jej pięćdziesiąt złotych rocznie „na mydło” i oświadczyła jej, aby się nie troszczyła o pogrzeb, bo będzie go miała „za darmaka”.
Wygnanka była z tego obrotu rzeczy zupełnie zadowolona. Pomagała w gospodarstwie, chodziła do sąsiadek prać i była wdzięczna za to, że jej spokojnie żyć pozwolono. Nigdy ani słowem nie wspomniała o tem, że jej życie złamano.
A każdy był dla niej dobry, bo go było przed nią wstyd — za ludzi.
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/257
Ta strona została uwierzytelniona.
247