Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.

wickiej, to będzie straszne! Bóg zwycięży, ale cierpienia ludzkości będą okropne... Dostaliśmy morze! Tu widzimy, jak ludzie wytrzymują wszystkie klęski, biedy, niedostatek i — i nie dziczeją. Ludzie, żyjący, po chrześcijańsku. — To jest — nie głupio i marnie. Wniosek? Powinniśmy starać się dążyć do tego, aby naród nasz żył po chrześcijańsku. Wtedy Polska zbawi siebie, a kto wie — może całą Europę. O tem ja usilnie myślę — a pani — zaprasza mnie na warszawskie bale!
Długo, przeciągle zawyła syrena.
— Mgła na morzu? — spytała pani Łucja.
— Nie. Zamieć śnieżna. Powiedziałem pani, że panią kocham. I kocham panią bardzo, naprawdę. Jest pani dla mnie uosobieniem duszy polskiej... Przecież ja panią znam, pani jest nawskroś dobra! Szlachetna! Słodka! Pani sama wszystko najlepiej wie, tylko — to lenistwo duchowe, ta pustota, to rozpraszanie się... Pani mogłaby zrobić wszystko, tylko pani się nie chce!
Mówił z żarem, wzruszony.
— Strasznie smutno wołają syreny na morzu! — odezwała się pani Łucja.
— O tak, strasznie smutno! Ten przeciągły krzyk, krzyk! Słucham go nieraz w nocy, w czas burzy... Krzyk, a nikt nie odpowiada... Chyba drugi samotnik na morzu... A światła przygasłe, we mgle... To mnie z duszy, z serca tak te statki wołają... Wołam we mgle, bo światła gasną...
— Bardzo z pana zacny człowiek, panie Tomaszu. Niech pan nie myśli o mnie źle.
— Nigdy, pani Łucjo!
— Życie ma swoje prawa...
— Uczmy się tych praw od morza!
— Jesteśmy mieszkańcami lądu.
— Wiatr morski odświeży nas! Tu musimy wszystko z ducha tworzyć pozytywnie, bo tu nic niema. Tu

251