Stary dźwignął się z ławy, podał Tomaszowi wielką, twardą rękę i wyszedł.
A Tomasz myślał:
— Ma chłop słuszność. Zbyteczna przesadna gorączka, opętana chęć zysku zmąciła nawet głębiny morskie. Nie jest prawdziwe twierdzenie ludzi małego serca, jak gdyby ten słoneczny przestwór wód miał być tylko terenem walki i rywalizacji. On jest terenem wielkiej błogosławionej pracy, ale... my to inaczej trochę rozumiemy...
Tu Tomasz zamyślił się, a potem powiedział sobie w duchu:
— My, Polacy, nie patrzymy na morze jak na dziki i wrogi sobie świat, rzucający na nas tylko burze i łodzie piratów. Nie stajemy też na brzegu morskim z komendą na ustach lub z wrzaskiem spekulujących handlarzy ryb. Obejmujemy je miłośnie ramionami duszy jako wielki świat, do którego też mamy prawo, i nie rzucamy obelg na odmęty niezmierzonych wód, pamiętając, iż:
Nad wodami unosi się Duch Boży.
Po dwóch prawie miesiącach pobytu w szpitalu Józk wrócił do domu zmizerowany, ale zdrów.
Stary Paweł, który syna w szpitalu kilkakrotnie odwiedzał, i przy sposobności go wysondował, zabronił w domu wspominać przed Józkiem o ukradzionych węgorzach.
— Bojs zrobił głupstwo! — oświadczył wobec całej rodziny. — Chciał uciekać do Niemca i potrzebował na to pieniędzy. Nie kradł, wziął piętnaście centnarów, a z tego dziesięć centnarów to był jego part.
— A pięć centnarów? — spytał Bernard, w rachunkach zawsze bardzo dokładny.