Możesz służyć matce Polsce. U Niemca ty będziesz zawsze lichszy, a na polskim sztimrze nie, bo ty masz rybacką krew...
— Jo!
— Byłoby dobrze od ciebie, żebyś pojechał do Gdyni... Tam weselej... Tam zawsze robotę można znaleźć... A człowiek jak ma robotę, ma czyste sumie...
— Jo!
— W Gdyni jest życie! A co ty tu masz? Nawet bretlingów niema. Polska tam robi wielki port. Nie będzie już Gduńska, będzie Gdyńsk! Tam możesz zapisać się na okręt. Ale od tego iwru ty jesteś teraz, powiemy, nieomal głupi, tobie się nic nie chce... Taki się z ciebie niedomarus zrobil...
— Co ja za to mogę, tatku?
— Ja pojadę do Gdyni, poszukam... Mnie doch znają. Ja jeszcze za Nieemca jeździłem po morzu z polską chorągiewką, a kiedy mi chcieli dać karo za polskiego orła, to ja im powiedziałem, że ja nie jestem Polak, le Kaszeba, i to nie jest polski orzeł, le kaszebski gryf! Panowie wiedzą, że ja mam za matkę Polskę wycierpiane, bo ja musiałem temu żandarmowi, co mnie z chorągiewką złapał, od świni dać worszta i słoniny, mnie za to potem gazetowy musiał fotografować z Hallerem na łodzi, panowie mi tę sztelę dla ciebie na sztimrze wyzorgują...
— Jo!
Zima trwała, ale dnia, choć powoli, wciąż przybywało.
Burze północno-zachodnie potrzaskały lody i wypchnęły je z zatoki na morze. Po kilku dniach, gdy rybacy zastawili na Małem Morzu mance na śledzie i szproty, złośliwa zyda zpowrotem wepchnęła w nocy