chał, jak sam mówił, powietrza nie mógł się „doalać”, a w dusznym pokoju niejeden wonną fajeczkę przez zapomnienie zakurzył.
Tomasz próbował naprzód wytłumaczyć Annie, żeby nad mężem nie wyła, bo to chorego przygnębia i źle na niego wpływa.
— Chory powinien mieć spokój — tłumaczył jej. — Nie powinien nawet wiedzieć, że jest ciężko chory. Trzeba zachowywać zimną krew, dodawać choremu odwagi, tłumaczyć mu, że to przejdzie, że to nic wielkiego!
Spojrzała na niego obrażona.
— A toby było ładnie! — oburzyła się. — Myślałby, że go do grobu spycham, że się na jego śmierć cieszę! Nei, tego ja nie zrobio!
Bernardowi i Józkowi wykładał, że dla chorego niedobrze, gdy mu ludzie nie dają spokoju i zatruwają mu powietrze.
— Jest wieczór, stary osłabiony, chce spać, a oni go obsiędą, zaczynają gadać, stary nie ma czem oddychać!
Przyznawali mu słuszność, ale dodawali, że taki u nich jest zwyczaj i że oni są wobec niego bezsilni.
— U nas, jak kto zachoruje, ludzie trzymają się nie tyle przepisów lekarza, ile Pisma Świętego — objaśniał mu to ze swej strony Józk. — A Pismo Święte każe chorych nawiedzać.
— Zamordujecie go w ten sposób!
— Będzie, co Bóg da!
— To ja tych gości sam powyrzucam. Ja im wytłumaczę.
— Niech pan spróbuje, może pana usłuchają. Ja nie mogę. Obraziliby się na mnie śmiertelnie.
Tomasz przedkładał, tłumaczył. Przyznawali mu słuszność, ale siedzieli w dalszym ciągu. Gdy stanowczo zażądał, żeby chorego zostawili w spokoju, stara Anna zaprotestowała ostro, a niektórzy goście przestali
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/294
Ta strona została uwierzytelniona.
284