Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/312

Ta strona została uwierzytelniona.

morzu, jest rzeczą łatwą i oczywiście bardzo trafia do przekonania narodowi, który od pewnego czasu lubuje się w odgrzebywaniu grzechów i przewin swoich ojców wobec przyszłych pokoleń. Jednakże krytyka ta, wzięta z punktu widzenia człowieka spokojnego i pragnącego patrzeć na rzeczy poprostu, pod kątem widzenia trzeźwego chłopskiego rozumu, jest niedorzecznem i pozbawionem podstaw mędrkowaniem, zarozumiałem i pustem.
Żaden wielki naród lądowy dawnych czasów, żaden mieszkaniec kraju samowystarczalnego — a Polska pod tym względem była przecież niezmiernie bogata — nie rwał się do morza i awanturniczego życia włóczęgów morskich, trudniących się przeważnie piractwem. Floty od najdawniejszych czasów posiadały kraje, nie mogące swych mieszkańców wyżywić, jak np. Fenicja, Kartagina, a później tym podobne nadmorskie państewka (Holandja, Portugalja, maurytańskie państwa Północnej Afryki). Nigdy wielkiej floty nie miały Chiny, Persja starożytna, Egipt, nawet Italja, która stworzyła sobie flotę wojenną ze zrabowanych Kartagińczykom statków. Piraterją i handlem morskim zajmowali się też wyspiarze, ale nawet Anglja nie posiadała większej floty aż do czasu wojny z Filipem II. Nie nazwiemy chyba flotami w prawdziwem znaczeniu słowa łodzi Wikingów, którzy znalazłszy lub chcąc znaleźć na lądzie stałym jakiś punkt oparcia, palili łodzie, na których przybyli. Wogóle handel, aczkolwiek tak starodawny, a dziś tak wysoko ceniony, dawniej bynajmniej nie cieszył się szacunkiem, jaki otaczał rolnictwo i rzemiosło rycerskie, dlatego też wartość dróg wodnych w wysokim stopniu lekceważono.
Zważywszy, że Polska miała u siebie wszystko, czego potrzebowała do życia, zaś w towary zagraniczne, przeważnie luksusowe, mogła się z łatwością zaopatrywać drogami lądowemi wiodącemi do Niemiec i do Turcji, nie można się dziwić, że o morze nie

302