Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/314

Ta strona została uwierzytelniona.

Niewątpliwie jest to dostęp do morza, możliwość wydostania się na szeroki świat i zaczerpnięcia oddechu, i to z tego wszystkiego jest najważniejsze, jeśli jednak inne narody wydostają się na ten szeroki świat drzwiami otwartemi naoścież, to my wkradamy się doń jakby przez dziurę w płocie, powstrzymując oddech i chyląc się aż do ziemi, aby móc jak najbezpieczniej podleźć i nie porwać na sobie ubrania. Taki stan rzeczy długo trwać nie może, bo jesteśmy narodem naprawdę wielkim i szybko mnożącym się. Jeżeli zatem mamy spodziewać się jakichś zmian na naszem morzu, to oczywiście musimy się niem zajmować znacznie poważniej, niż dotychczas.
Mamy niby tych kilkadziesiąt kilometrów Bałtyku, ale, pominąwszy Hel, ani jednego portu na nim i prawie żadnej możliwości korzystania w jakikolwiek sposób z tego morza. Pozostaje nam Małe Morze, słusznie zresztą tak zwane, bo jest tak niewielkie, że gdy się w piękny dzień wyjdzie na półwyspie nad zatoką, a ma się wzrok dobry, gołem okiem można ujrzeć na drugim brzegu nietylko domy i przejeżdżający pociąg, ale nawet furmanki na gościńcu. A wszakże morze to ma być bezkres, bezmiar, nieskończoność! To Małe Morze, morze wewnętrzne, jest w rzeczywistości jeziorem, w którego górnej części, zupełnie już niesłonej, rybacy poławiają płotki, szczupaki i inne słodkowodne ryby. W lecie po tem „morzu” pływają swojskie gęsi i kaczki.
Nie szemrzmy, bo jednak to jest nasze, naprawdę polskie Mare Nostrum. Dokoła niego brzmi wyłącznie mowa polska. Ale nie łudźmy się, żeśmy zdobyli ocean Wielki. Nasze morze narazie — to Małe Morze.

Garść przykrych wiadomości.

Ponieważ w powieści niniejszej piszę głównie o rybakach i ich życiu, skutkiem tego mówić tu będziemy narazie o morzu z punktu widzenia rybołówstwa.

304