kowo zdziesiątkowane, ale są też nadto mniej lub więcej skarlałe, zwyrodniałe — i przedstawiają istny świat liliputów, w porównaniu do tych samych stworzeń, które potężnych, nieraz dziesięciokrotnych wymiarów dorastają w wodach pełnego oceanu. (Ibid.)
Niema się tedy czemu dziwić, że gdy w Adrjatyku np. samych ryb użytkowych jest przeszło dwieście gatunków, na naszym Bałtyku ryb użytkowych mamy, serjo mówiąc, zaledwie sześć do siedmiu gatunków. Mowa jest o rybach, które wysyłać można do kraju, to znaczy, na ląd, lub też eksportować zagranicę. Tą rybą jest:
Łosoś, węgorz, szprot, śledzik jesienny lub zimowy, fląderka, od biedy brzona zwana sieją, też wreszcie pomuchel, czyli łupacz. Inne gatunki ryb są na naszych wodach zbyt rzadkie i przelotne, aby mogły odgrywać jakąś rolę.
Do klęsk naszego morza należy jeszcze tak zwana woda wisielna, czyli „kalna”, t. j. woda brudna, wpadająca w morze z wezbranej Wisły, a wypędzająca rybę, która przed nią ucieka, bo w niej nic nie widzi. Drugą klęską są tak zwane „wody plugawe”, t. j. zmącone przez burzę, w których ryba jest również oślepiona. Od wszelkich takich wód ryby uciekają, wyjąwszy łupacze czyli pomuchle. Dlatego trzeba sobie zapamiętać, że jeśli mówi się o rybołówstwie morskiem, to nasze lądowe przysłowie, „łatwo łowić ryby w mętnej wodzie”, nie ma sensu.
Otóż na tem morzu, nietylko biednem, lecz także kapryśnem, zmiennem, niesłychanie burzliwem, żyją i pracują nasi rybacy, czyli „ludzie morscy”.
W ostatnich czasach coraz częściej dają się słyszeć głosy, dopominające się stworzenia i zorganizowania polskiego rybołówstwa dalekomorskiego, dzięki któremu moglibyśmy zaoszczędzić sobie 50 mil. z., wyda-