sama na strąd już jako małe dziecko. Dlatego nazywają mnie Zolojką...
— Ale od czego to przezwisko?
Dziewczyna milczała przez chwilę.
— Panienki wiedzą, co to zoloj?
— Nie, czy to jaki ptak?
Zolojka stanęła i przez chwilę myślała, co powiedzieć, następnie poprowadziła obie panienki tuż nad wodę.
— Co tu jest? — zapytała.
Na piasku nakreślone były łuki, pozostałe po odpłyniętych falach. Wyglądało to jak dziecinny rysunek, mający przedstawiać łańcuch górski. Wzdłuż tych łuków leżały rozsypane muszelki i kamyczki.
— Co tu jest? — powtórzyła dziewczyna.
— Domyślam się! — wykrzyknęła jedna z panienek, — To fale tak plażę zarysowały.
— To miejsce nazywa się po naszemu „grzebień”, tu gdzie się morze ze strądem styka.
— Dlaczego ty mówisz „strąd“ a nie po polsku „plaża?” — zapytała naiwnie druga panienka.
— Plaża jest dla letników, którzy się kąpią w morzu, leżą na piasku i nic nie robią. Dla rybaka to jest strąd, a ja jestem rybaczka. Teraz niech panienki patrzą.
Z morza przyleciała fala, która rozlała się po brzegu i odpłynęła, pozostawiwszy po sobie mokry pas, niby modrą, lśniącą wstęgę jedwabną.
— To zoloj! — rzekła Zolojka, ukazując ten pas panienkom. — To miejsce, po którem morze biega.
— Aha! I od tego nazywają cię Zolojką! To bardzo ładne. Teraz jak o tobie pomyślę, będę zawsze widziała wstążkę „changeante” morskiego koloru, a na niej różnobarwne i świecące kamyczki i muszelki jak stokrotki. I ty masz oczy tego koloru, co ten twój zoloj...
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.
38