lat siedemdziesiąt dwa — ale włosy i brwi czarne, w czarnych jak atrament oczach wesołe iskierki, na wargach zawsze dobrotliwy uśmiech a zęby białe jak młoda dziewczyna.
On jeden rozumiał i oceniał należycie całą mękę córki i on jeden potrafił ją czasem pocieszyć. Tak i teraz podszedł do niej, poklepał ją po ramieniu i rzekł:
— Bóg ci dał chorobę, Bóg ci ją odbierze, za kilka dni już odjadą, pojedziemy na wangorze, córko!
Po południu znowu przyszedł do panienek ze swym przyjacielem ten „ladny”. Był w granatowem ubraniu, a w dziurce marynarki miał wielki puszysty gwoździk biało-czerwony. Ponieważ było chłodno, nie wychodzili. Zjedli razem podwieczorek, a potem chłopcy grali i śpiewali. „Ten” śpiewał i sam, i Zolojce aż się gorąco od jego śpiewu robiło. Kiedy przechodziła koło okien pokoju, panienki spostrzegły ją i zawołały. Weszła. W pokoju pachniało perfumami, kwiatami i cukierkami. Panicze siedzieli, brzdąkając w gitarę i paląc papierosy, jedna panienka przykryta pledem leżała, druga dała Zolojce duży kawałek tortu, garść czekoladek i dwie pomarańcze, a „on” podał jej pełną szklaneczkę ciemnoczerwonego wina. Widziała, że to „jego” szklaneczka, że „on” z niej pił i chciała nie pić, ale na sam widok wina taki ją na nie zebrał gust, że się nie mogła pokusie oprzeć. Wypiła duszkiem. Wino było słodkie i mocne. Dobrze jej zrobiło.
Nad wieczorem zaglądnął do nich Tuna z bagru w Gdyni. Lubieli się. Ale Tuna przyszedł z twarzą zasmoloną, tak, że oczy miał białe jak zęby, które ciągle szczerzył. Ręce też miał czarne, ogromne, pierś odsłoniętą i ciemną jak stary rzemień, a czuć go było dnem morskiem. Ładny kawaler! Czarny, twardy, szeroki i cuchnący błotem morskiem. Tenby zaśpiewał dopiero, no! I ubrałby jej łódź kwiatami, i powiózłby ją na zatokę, na wycieczkę i kupiłby jej cukierków,
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.
42