— Patrz, ona ma oczy naświetlone słońcem i morzem! — wykrzyknęła genjalnie jedna z dziewczynek.
— Oni wszyscy mają takie oczy! — zauważyła druga. — Jasne i dobre!
Zolojka uśmiechnęła się, a serce zabiło jej tak, że w jednej chwili zrobiło się jej ciepło w piersiach. Sięgnęła do kieszonki sweatera i wydobywszy z niej garstkę bursztynów, wysypała je na stół.
— Przyniosłam panienkom bursztyny! — rzekła. — Nie są ładne, ale można z nich zrobić paciorki.
— Skąd je masz? Gdzie je znalazłaś?
— Na strądzie — odpowiedziała.
— A myśmy tyle razy szukały i nigdyśmy nic nie znalazły! Jak ty mogłaś znaleźć?
Wzruszyła ramionami. Nie wiedziała nawet, że zbierała bursztyny. Machinalnie schylała się czasem, nie patrząc poco, nie wiedząc dlaczego. Robiła tak od dziecka — a słynęła w wiosce ze swego szczęścia. Znała strąd, znała morze, wiedziała, że norda bursztyny przynosi, wiedziała, gdzie je składa denega i która i jaka... Przecie każda gospodyni wie, która kura się niesie i gdzie składa jajka...
— Ale panienki beze mnie niech się dziś kąpać nie idą, dobrze?
— Bo co?
— Morze jest po sztormie zmienione.
— Ale my się jeszcze wykąpać musimy, bo za kilka dni wyjeżdżamy!
— Tak. Dobrze. Ale beze mnie niech panienki nie idą.
Przyrzekły.
Bernard przyniósł wangorze. Miały być na obiad, gotowane, z koprowym sosem. I przysmażana bulwa. Trzeba było wangorze sprawić, a potem skrobać bulwę, dużo bulwy.
Etta pracowała chętnie, gorliwie, zerkając wciąż na drzwi, prowadzące do pokoju panienek. Dolatywał
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.
51