Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sama pani widzi, że nie miałem kiedy zastanawiać się nad sobą.
— Panie Tomaszu, a był też pan kiedy sobą?
— Nie rozumiem.
Istotnie nie rozumiał i to zaczęło go drażnić.
— Czego ona chce? — pytał z pewnym lękiem, napróżno szukając odpowiedzi.
Budziły się w nim wspomnienia i nawiedzały go coraz liczniejszym tłumem. Niemiłe czy miłe — wszystkie sprawiały mu przykrość. Napróżno jednak odżegnywał się od nich. Przychodziły wciąż, wykazując mu, co rozmyślnie roztrwonił, zmarnował, co przez własny nierozum zepsuł.
— Boże, co ja z tego swego życia zrobiłem! — wykrzykiwał w duchu. — Czyż być może, abym ja sam je tak zniekształcił, człowiek inteligentny, rozumny! Czego w niem brakowało?
Miłości?
Nie. Kochał bardzo wiele. Świat, ludzi i tę jedyną w swem życiu kobietę. Kochał bezinteresownie dla samej tylko miłości, przez którą wszystko czynił.
A jednak — cóż mógł o swem życiu powiedzieć?
Że to a to udało mu się w niem, tamto zaś nie udało, a najmniej udał się sobie on sam.
Zaczął unikać pani Łucji.
Wymykał się z rybakami.
Pierwszy raz wyjechał na morze ze swym gospodarzem, który go wziął z sobą na węgorze.
O brzasku wstał i podreptał nad zatoką piaszczystą drogą pod lasem. Wioska spała i świat spał, wyjąwszy latarnię oksywską, która obojętnie mrugała na zatokę. Jakieś, zdawałoby się, draby, w straszliwie połatanych ubraniach, w butach lub korkach na bosych nogach, senne jeszcze, milczące, szły szybko, dźwigając pale i zwoje lin. Pana Buszyńskiego wyminął znany mu sołtys, chłop długi jak tyka. Miał również korki na bosych nogach, a wyglądał jak ostatni obdartus.

57