Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

i przełożywszy przez łódź, wyjął napół ociekający wodą biały więcierz i wysypał z niego długie, czarne, białobrzuche węgorze i kilkanaście fląderek.
Ryby zaczęły się rzucać i chlapać ogonami o łódź. Węgorze wiły się, pełzały po łodzi i wnikały w ciemne jej kąty i szczeliny.
— Muszą je oczy boleć, gdy tak nagle dostaną się na światło dzienne! — pomyślał pan Buszyński.
Z zaciekawieniem przyglądał się rybom, myśląc o tajemnicy morza. Nikt właściwie nie wie, co się w niem dzieje. Oto rybacy złapali węgorze. Wiedzieli, że one tu będą, zastawili więcierze, węgorze w nie wlazły, ale dlaczego?
Coraz więcej ryb na dnie łódki, coraz głośniejszy nerwowy, niespokojny plusk ogonów, coraz mocniejsza ostra woń morskiego dna.
Słońce wschodzi.
Łódź jedzie ku słońcu, z wioseł rybaków kapie złoto, ściągła, chuda, koścista twarz starego rybaka staje się ceglasta, a jego jasne oczy mocno patrzą przez drżącą poświatę słoneczną tam, gdzie jest druga linka żaków, drugi „ogródek na wodzie”.
Wszystkie łódki na zatoce zmieniają miejsce, tańcząc na falach, jakby to był kadryl na morzu. Jedni wiosłują, drudzy, na płytszych miejscach stojąc na łodziach, pchają je długiemi, okutemi żerdziami. Ci, powoli, równo pracując białemi wiosłami, gną grzbiety, tamci wyglądają, jak rycerze, mordujący kopją smoka.
— Mój Boże! — wzdycha pan Buszyński. — Wszak ci to odwieczny ruch przewoźnika letejskiego!
I naraz przychodzi mu na myśl przepojony tęsknotą refren pieśni genjalnego bramina.
— Przewoźniku! Przewieź mnie na drugi brzeg!
Spokój, cisza.
Rybacy ukończyli swą pracę i wiosłują ku brzegowi. Nie śpieszą się, bo im w tej chwili dobrze. Wielką

60