cześnie było w niej coś z litości czy współczucia. Pan Buszyński był nietylko uprzejmym, miłym i serdecznym, stawał się dobrym. Kobieta i to wyczuła.
— W ostatnich czasach — rzekła mu raz — zauważyłam w stosunku pańskim do mnie coś jakgdyby odcień wyrozumiałości, czy pobłażania. Czy tak?
— Niby jak? Czy pani zauważyła?
— Nie, czy to prawda?
Pan Buszyński uśmiechnął się i pomyślał chwilkę.
— Pani to określa jako wyrozumiałość! — odpowiedział. — Ha, bardzo słusznie!
— Ale skąd się to bierze?
— Stąd, że wyrozumiałość jest mi potrzebna.
— Czy mnie też?
— Pani? Oczywiście!
— A cóż ja takiego zrobiłam?
— „Takiego”?! Zaraz już „takiego”!
Spojrzał na nią i zapytał:
— Co pani zrobiła?
— Ja? Nic! — odparła zdziwiona.
— Otóż to właśnie! Rozumie mnie pani teraz?
Trochę dotknięta, odwróciła się od niego i zapatrzyła się na morze.
Z przyjemnością przyglądał się jej wytwornemu, rasowemu profilowi, rozdętym trochę nozdrzom, rozchylonym ustom i wyglądającemu z popielatych, złocistych włosów różowemu uszku z wielką perłą.
— Pani się na mnie obraziła? Za to, że powiedziałem prawdę! Widzi pani, widzi pani! I jeszcze mi pani powie, że jestem niedelikatny.
Potrząsnęła głową.
— Robię, co mogę! — rzekła poprostu, zwracając się znów ku niemu. — Cóż mam robić?
— Niech pani mnie posłucha, pani Łucjo!
Spojrzała mu w oczy ufnie, bo brzmienie jego głosu było niezwykle ciepłe i serdeczne.
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.
62