— O tem nie mówimy! — odpowiedziała. — Postęp jest.
— Nie wiem. Jakaś panna wczoraj struła się w Warszawie gazem dlatego, że jej włosy zaczęły wypadać. Jej brat poprzednio zastrzelił się, tak się zmartwił tem, że łysieje. Kultura! Ha, bardzo słusznie!
Pan Buszyński roześmiał się.
— Techniczny postęp jest olbrzymi! — podkreśliła pani Łucja.
— Nie przeczę. I nietylko techniczny. Ale chaos wzmaga się wciąż, a ludzkość nie jest bynajmniej szczęśliwsza.
— Nie odrazu Kraków zbudowano.
— Ale Kraków budował się dokoła murowanych świątyń, a dziś — gdzie pani ma świątynię?
— Do czego pan zmierza?
— Po prostu do tego, że tyle w życiu zrobiłem, a nie miałem nigdy czasu zastanowić się nad sobą i pomarnowałem najważniejsze, najświętsze rzeczy.
— Proszę! Naprzykład?
— Naprzykład — kochałem panią, a co pani z mą miłością zrobiła?
— Panie Tomaszu!
— Zaraz, pani Łucjo, spokojnie, porozumiejmy się! Co pani zrobiła z moją miłością? Nic. Pozwoliła się pani kochać. Ha, bardzo słusznie! Ale ja miałem raz żołnierza, który, nie wiem czemu, bardzo mi był, biedaczysko, oddany. Widziałem to, ile razy w te wierne ślepia spojrzałem. Pomyślałem sobie: Coś za tę twoją miłość zrobić dla ciebie muszę, no i wziąłem go za ordynansa. Było mu lepiej.
— Więc pan ma żal do mnie?
— Nie. Wykazuję fakt, aby pani zrozumiała, że przy całej swej kulturze i dobroci nie umie pani twórczo eksploatować najszlachetniejszych popędów i wartości ludzkich. A czemu?
Pani Łucja milczała.
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.
65