— A czemu? — powtórzył pan Tomasz.
— Niech pan mówi! — rzekła dama.
— Kiedy ja sam dobrze jeszcze nie wiem i nie jestem pewny...
Pani Łucja spojrzała na swego towarzysza ze zdziwieniem.
— Nie wiem — powtórzył pan Tomasz.
— Więc cóż to wszystko znaczy?
— Znaczy. Coś znaczy. Znalazłem mianowicie pewną rzecz, która pozwoliła mi znowu mimo wszystko całą siłą duszy, całem sercem — pokochać panią.
— Mimo wszystko? Mimo, że pana nie zrobiłam nawet swym ordynansem? — rzekła z przekąsem pani Łucja.
— Tak. Bo zrozumiałem, że pani brakuje tego samego, co i mnie, a dzięki temu zrozumiałem, że pani też nie jest szczęśliwa, że pani się męczy tak samo, jak ja. Stąd ta — wyrozumiałość, jak to pani określiła. A to jest więcej, niż wyrozumiałość. Znacznie więcej. To tkliwe, szczere współczucie i radość ze znalezienia środka przeciw chorobie, nadzieja ratunku!...
— Więc cóż mam robić?
— Jeszcze nie wiem. Ale, zdaje mi się, jestem już na drodze do znalezienia tej wody żywej.
— Gdzież ta droga?
— Niedaleko. Tuż za wioską. Wiedzie pod lasem, brzegiem zatoki, aż tam, gdzie leżą czarne łodzie rybackie... Tam, zdaje mi się, znajdę wielki nieoszacowany skarb, którym się z panią podzielę.
— A dokądże prowadzi ta droga?
— Na morze — w słońce.
Kobieta milczała dłuższą chwilę, zmrużonemi oczami z natężeniem śledząc bieg czarnoczerwonego statku, idącego do Gdańska. Wreszcie odezwała się:
— Droga, zdaje się niedaleka!
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.
66