kom obiecały w prezencie przysłać suknie czy bluzki, brały miarę i długo, poważnie omawiały rodzaj i kolor materjału. Niektórzy pożyczali na drogę powrotną, ze łzami wdzięczności i rozrzewnienia przysięgając zwrot sumy i dobrą wolę dokumentując półfuntem bonbonów przyniesionych dla dzieci, głaskaniem ich po główkach i przymilnem pytaniem: — Przyjedziesz do mnie do Warszawy, przyjedziesz? — Ci znów obdarowywali rybaków formaliną, błagając ich o konserwowanie krabów, szachwarów, wrotek, pcheł morskich i innych paskudztw, co też rybacy uroczyście przyrzekali. Damy chodziły od domu do domu zbierając podpisy na najrozmaitszych petycjach, w Alei Komarowej odbywały się masowe tragiczne sceny pożegnania i ślubowania dozgonnej miłości, zaś wędzarnie dymiły, bo przecie każdy chciał zawieźć na ląd skrzynkę fiąderek lub tłustych, smacznych węgorzy. Naogół było w tem dużo prawdziwej, szczerej serdeczności.
Plaża pustoszała z dnia na dzień. Zamiast ogorzałych bywalców pokazywali się na niej tatusie, którzy przyjechawszy na dwa trzy dni, aby zabrać rodziny, chcieli choć trochę morza użyć. Tu i tam pojawiały się na plaży „młodsze” z opustoszałych pensjonatów. Przyjeżdżali też na kilka dni ci, którzy na dłuższy urlop pozwolić sobie nie mogli i chodzili zachwyceni, olśnieni cudem morza.
— Pan długo jeszcze zostaje? — zapytała Tomasza pani Łucja.
— Nie wiem jeszcze! — odpowiedział. — Czasu mam dość, nie potrzebuję się nigdzie śpieszyć, a tak teraz pięknie, że mi odjazd nawet na myśl nie przyszedł. A pani kiedy myśli wracać?
— Mam zamiar pozostać tu do połowy września — rzekła pani Łucja. — Potem może wyjadę jeszcze trochę zagranicę.
— Poco? — zapytał.
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.
71