— Wszystko na świecie jest piękne, proszę pani! — oświadczył. — Wszystko!
— Zależy od gustu.
— Przyznaję. Uznaje pani piękno gór i zmysł estetyczny Greków? Tak. A oni piękna gór nie uznawali. Nie istniało dla nich. Piękna — ich zdaniem — była tłusta, urodzajna równina i niewątpliwie piękne są i góry i równiny — trzeba tylko umieć wczuć się w nie. A tego można dokonać tylko zapomocą miłości wnikliwej niesłychanie a dzięki której niezrozumiałe staje się zrozumiałem i duszy kochającej oddaje całą treść swego życia. To jest zawsze cudowne, upewniam panią.
— Jakże mogę kochać to, co mi się nie podoba?
— Trzeba wogóle kochać, trzeba rozbudzić w sobie żywą miłość.
— Ach, święty Franciszek z Assyżu!
— Jakże żałuję, że pani tak dużo czytała! — wykrzyknął pan Tomasz z pewnem zniecierpliwieniem.
— Dlaczego? — zdziwiła się dama.
— Dla pani wszystko jest literaturą!
Szli plażą.
Wyprowadził ją na wydmę i pokazał jej ukryte za górą drzewa na skraju lasu.
— Cóż pani widzi?
— Wykrzywione, wykoślawione drzewiny...
— A to bohaterowie wybrzeża! Tak. Drzewiny pierwszego szeregu, te, na które z największym rozpędem padają burze morskie. Jakież one poszarpane! Jak sztandary bojowe! Jakże fantastyczne, żywe mają kształty, jak wymowne! Czyż pani nie odczytuje z nich siły wichrów, wiejących tu zimą? Czy nie pragnęłaby pani usłyszeć ich śpiewu wojennego w czas burzy, ujrzeć ich tańca wojennego? O, pani Łucjo! Gdybyśmy naprawdę kochali swoje morze, to dawno już znalazłby się poeta, któryby z szumu tych drzewin, stworzył wielką „Pieśń o Burzy!” i z pewnością
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.
73