Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

znalazłby się malarz, któryby je odtworzył. Ale na to trzeba ojczyznę tak kochać, jak ją kochają Japończycy. My jeszcze nie umiemy.
Z wału widać było na turkusowej przestrzeni kilka parowców, z których jeden uciekał na Wschód, ku buro-amarantowemu pasowi na horyzoncie.
— Niech pani spojrzy w tę stronę, pani Łucjo! Cóż pani widzi?
— Prawdę mówiąc, małe parowce, idące do Gdańska, a jeden, zdaje się idzie w stronę Łotwy czy Prus Wschodnich.
— Tak. To jest wolność, wielki rozpęd i tęsknota człowieka związanego z ziemią. Te idą w tę stronę, tamten idzie sobie sam, swoją drogą, a widz mimowoli zamyśla się. Każdy widzi co innego, lecz każdy myśli, odczuwa i stoi — zapatrzony. Dać w dziele sztuki nie ten strzęp morza, lecz zapatrzenie się widza, byłoby wielką rzeczą, bo to byłaby kontemplacja Nieskończoności. Czy pani mnie rozumie?
Nieśmiałe, pytające spojrzenie poważnych oczu zwrócił na kobietę.
— To byłoby wielkie! A morze daje to. Budzi w nas poszukiwanie Nieskończoności. Powiększa, rozszerza dusze nasze... Gdybyż z tego widoku wykrzesał kto takie dzieło sztuki i przyniósł je do Polski, aby niem budzić!... Niech pani spojrzy teraz na tę plażę... Widzi pani na niej różnobarwne skrzące kamyczki, muszelki białe, bladoróżowe, niebieskie, zaiste jak kwiatuszki, wykwitające ze złotego piasku, i rozpięte na palach sieci — te srebrzyste, lejowate — więcierze na węgorze, tamte — bure, brunatne, popielate, żółte — mance śledziowe. Niech pani popatrzy tylko, jakie one są świetliste, jak pełne blasku słonecznego. Gdybym zapytał, czy rybacy rozpięli je tu, aby promienie słońca w nie łapać, odpowiedziałbym sobie: — Kto wie, kto wie?... Bo w ostatecznym re-

74