gwarzyli my se troche o szkolnych latach i rozeszliśmy się. A teraz tu nad morzem! No, jeszcze po jednym, jo? Smaruj, czlowiecze, nie zaszkodzi, to pierwszy dzień mego pobytu! Co tu robisz?
— Nic, przyjechałem tak sobie, odpocząć trochę. A ty?
— Ja? Ja tu już siódmy rok siedzę i borykam się z tem polskiem morzem. Czlowiecze, żebyś ty wiedział, co to za choroba — pojęcia nie masz! — Szlag człowieka nieraz trafia, trzasnąćby chciał ze złości! Sam tu jesteś? Żonaty?
— Nie.
— To sobie nieraz o morzu pogadamy, bo ja przy babach gadać nie mogę. Pysk mam niewyparzony, a jak się rozpalę, na nic nie zważam.
— Ale co właściwie tu robisz?
— Cuda rozmaite. Handluję rybami, kopcę je, marynuję! Nic nie mam, prócz czegoś tam odłożonego na czarną godzinę, żeby rodzinie nie być ciężarem, nie jestem ani radcą, ani dyrektorem, ani doktorem — jestem tylko pionierem przemysłu na polskiem wybrzeżu.
— Bardzo pięknie! — pochwalił nieśmiało pan Buszyński.
— Niema w tem nic pięknego i wogóle ja tego słowa nie uznaję! — zawołał impetycznie Kułak. — Piękne są tylko pieniądze, bo one dają moc, panowanie nad ludźmi, potęgę, wolność! Tak, pieniądze! Jo! Pozatem niema na świecie nic pięknego!
— Dużo rzeczy!
— Nie znam! Naprzykład?
— Choćby to morze!
— To morze? Złe, kapryśne, gwałtowne, groźne i biedne! Co ty wiesz o tem morzu! W lecie, choroba ciężka, ono się letnikom do nóg łasi, takie kolorowe, psiakrew, mieniące się, a fałszywe — jak dusza rybacka!
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.
76