Pani Łucja chciała coś powiedzieć, ale chłód dziewczyny zmroził ją. Zapytała tylko:
— Poczty jeszcze nie było?
— Nie. Mam przynieść na górę, jak przyjdzie?
— Poproszę cię, dziecko, o to! Ja dziś przed południem nie wyjdę. Zimno.
— Nord-west, proszę pani.
Cicho i powoli skierowała się ku drzwiom, bez pośpiechu otwarła je, długiem, uważnem spojrzeniem obrzuciła cały pokój i wyszła.
Na schodach westchnęła.
Jak cudownie potrafiła ta pani zmienić skromny, przez cały rok — wyjąwszy miesiące letnie — niezamieszkany pokój na górze! Na podłodze miękkie, jaskrawe dywaniki, czerwona kanapa pluszowa prawie zupełnie przykryta wielkim czarnym płaszczem jedwabnym, haftowanym w złote żórawie, na płaszczu miękkie, tęczowe poduszeczki, wszystko było ozdobne i piękne. Nawet naciągnięte na prawidła liczne pantofelki, różnych kształtów i kolorów, ustawione pod ścianą w rząd, wyglądały niby śmiejące się cacka.
— Jak u tej pani ciepło! — myślała Zolojka, schodząc nadół.
Ciepły blask oczu, ciepły uśmiech, ciepłe pachnące rączki, ciepłe brzmienie głosu...
Śliczne Marysie odjechały ze swymi ślicznymi Jankami. Nadawały jej mnóstwo szmatek, z któremi nie wiedziała, co zrobić. Nie miała nic przeciwko nim, ale była zadowolona, że sobie wreszcie pojechały. Robiły dużo hałasu i nic więcej. Ledwie wyjechały, opowiadania ich zaczęły się Zolojce w głowie zacierać, jak niedorzeczne bajki. Sprzątając powoli w opróżnionych przez gości pokojach, sprzątała równocześnie i w swej duszy. Wyrzucała śmieci.
Pani Łucja zjadła śniadanie i siedziała przy stole, paląc doskonałe papierosy, popijając wonną herbatę
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.
81