Zolojka patrzy na nią przez chwilę, jakby nie rozumiejąc. Potrząsa przecząco głową. Nie, nie jest smutna.
— Nie żal ci, że sezon już się skończył? Twoje śliczne przyjaciółeczki wyjechały... Będziesz teraz sama.
Zolojka myśli.
Zezon się skończył? Nie, to tylko letnicy wyjechali, teraz dopiero zezon się zacznie. Dziś rano była doch pierwszy raz wyjechana na wangorze. Już się nie będzie dusić w kuchni.
— Ludzie przyjeżdżają, odjeżdżają — odpowiada nieśmiało.
— Ale ty smutna jesteś! Widać ci to po twarzy. Może masz zmartwienie z narzeczonym? Bo chyba masz narzeczonego — taka ładna, zgrabna dzieweczka! Zdradził cię? Zakochał się w jakiej panience z Warszawy? Powiedz! Mnie wszystko możesz powiedzieć.
Pani mówi to i śmieje się — wesoło, jakby to było naprawdę coś śmiesznego.
— Z czego ona się śmieje? — myśli Zolojka.
Niespokojnie obciąga na sobie fartuszek, zielony sweater, poprawia szal na głowie, zerka ukradkiem do lustra, czy nie jest na twarzy zasmarowana. Nie. Więc z czego ta pani się śmieje?
— A może chora jesteś?
— Nic mi nie fela — odpowiada dziewczyna zimno i wychodzi.
Na schodach myśli:
— Co to znaczy — „zdradził”? Jakby to było po naszemu? Co tu było śmiesznego?
— Jak trudno dogadać się z tymi ludźmi! — myśli pani Łucja zniechęcona daremnemi wysiłkami i przyzwyczajona do schlebiającej, gadatliwej otwartości ludzi lądowych.
Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/94
Ta strona została uwierzytelniona.
84