On nie śmiał podnieść, nie śmiał znieść widoku
Bladości w twarzy i rozpaczy w oku.
W całej dzikości bezładnego wdzięku
Stłumiony oddech i mdłe serca bicie[1]
Świadczą w niej tylko cierpienie i życie...
Zagrzmiał huk działa — odjazdu godzina!
Słońce zachodzi — on słońce przeklina.
Niemą od żalu, proszącą milczeniem,
I drżącym krokiem zaniósł ją na łoże.
Spojrzał z rozpaczą... raz ostatni może!
Dreszcz przebiegł serce; uczuł, że dla niego
Dotknął ust: zimne; — spotkał wzrok wpół-zgasły.[2]
Zwrócił się nagle, — drzwi z łoskotem trzasły.
»Co? już go niema?« — straszliwe pytanie,
Gdy kto tak nagle samotnym zostanie!
Przed chwilą jeszcze tu stał — był przed chwilą...
Gdzież jest? — Wybiegła obłąkanym krokiem,
Aż łzy jej wreszcie lunęły potokiem,
Bujne, gorące; myślą za nim woła:
Ach! bo w tem słowie — choć się chcą uśmiéchać
Wiara, Nadzieja — Rozpacz tylko słychać.
W bladych jej rysach, jak w twarzy z kamienia,
Tchnie dziki wyraz wiecznego cierpienia;