Kto słyszał, mógłby sądzić ważność ich rozmowy.
Lecz wierzyłbyś z oddechu, z mdlejącego tonu,
Że Kaled, a nie Lara, więcej bliski zgonu.
Tak smutny, przerywany, drżący był głos cały,
Głos Lary czysty słuchacz rozpoznać był w stanie,
Nim pierś zaczęła dziko chrypać na skonanie,
Lecz z twarzy mało zbadasz, tak wciąż obojętna,
Taka nieżałująca i tak beznamiętna!
Uśmiechał się, na pazia spoglądał uprzejmie;
Gdy Kaled odpowiada, gestem mu dziękuje,
Podnosi rękę w górę — i na wschód wskazuje!
Może, właśnie gdy słońce wschodziło z za góry,
Może ręką krajobraz wskazał przypomniany,
Gdzie był ten sam, podobny, prócz miejsca odmiany.
Kaled zaledwo widzi i patrzy niechcący,
Jakgdyby wstręt w nim budził ten dzień nadchodzący,
By patrzeć w oczy Lary, gasnące, ściemniałe.
Lecz jeszcze zmysł widzenia nie zamierał w oku,
Choć lepiej gdyby umarł: — bo gdy jeden z boku
Żegnał go i rozgrzeszał świętym znakiem krzyża,
Śmiał się, i patrzał na to jak bezbożnik hardy;
Boże przebacz! jeżeli był to śmiech pogardy!
Kaled, choć nic nie mówił i łzawe źrenice
Wciąż zatapiał w zmartwiałe swego pana lice, —
Jakgdyby miał go mieszać dar świętej ofiary
- ↑ po w. 1115 opuszczony w przekładzie wiersz oryg.: »którego jego odlatująca dusza może potrzebowała«.