Strona:Jerzy Byron-powieści poetyckie.pdf/426

Ta strona została przepisana.
XVII

»Błysnął dzień jasny, — mgłę rozproszył ciemną:
Leży świat blaskiem rozświecony słońca,
Tak pusty wkoło — za mną — i przedemną..

635 
I pocóż pędzę przez ten step bez końca,

Przez lasy, rzeki? Nikt tu stopy swemi
Śladu w tej bujnej nie wytłacza ziemi,
Ni zwierz, ni człowiek. W żadnej roku porze
Nikt tu nie przejdzie, nikt nigdy nie orze;

640 
W całem powietrzu cisza tak straszliwa:

Ptaszek się ranną piosnką nie odzywa,
Nie słychać nawet ni z trawy, ni z krzaczka
Cichego brzęku drobnego robaczka.
Koń mój werst kilka biegł tak zadyszały,

645 
Jakby w nim wszystkie żyły pęknąć miały,

Widocznie przecież w każdej słabiał chwili.
Samiśmy tylko — ciągle sami byli...
Aż gdy tak coraz bardziej słabiał, dyszał,
Naglem gdzieś zdala rżenie konia słyszał.

650 
Lecz nie! — z błędnego sądziłem pozoru:

Wiatr to zapewne tak świszczał po boru...
Nie! nie! — z tych puszczy całe stado tłumnie
Sypie się, — zwiększa, — tętni, — pędzi ku mnie,
Wielkim, rozległym pułkiem rozwinięte!

655 
Chcę krzyknąć, — próżno: usta na śmierć ścięte.

Pędzą w swej całej wolności i pysze, —
Lecz cóż to? — ludzi ni widzę, ni słyszę;
Któż je prowadzi? — bez jeźdźca, tysiące!
Rozwiane grzywy, kity pływające,

660 
Nozdrza nawalnym oddechem rozwarte,

Pyski ni uzdą, ni kiełznem nie darte,
Boki kolcami nie kłute ostrogi,
I nigdy podków nie znające nogi.
Tysiączny hufiec, dziki. wolny, śmiały,

665 
Pędzi jak morza goniące się wały;