Jak tylko zmieszać mogą się rycerze,
Klął, jako Anglik, w swych myśli odmęcie, —
I niedaremnie, bo nim wyszła chwila,
Ben Bunting fajkę od ust już uchyla,
I — wzrokiem skończył zaczęte przeklęcie.
Dziki, surowy, posępny, milczący,
Był na wejrzenie jak wulkan gasnący;
Z chmurnego lica namiętność wybucha,
Podniósł źrenicę, co pożarem błyszczy,
»Do tegoż przyszło — jęknął, — że i ciebie,
Nieszczęsny chłopcze, nie szaleństwo niszczy!«
Potem przystąpił do młodzieńca zbliska,
Gdzie piasek jego świeżą krwią przesięknął,
Drgnął, jakby własnej czułości się zlęknął;
Lecz, gdy usłyszał, że rany Torkwila
Lżejsze, niż sądził, wzrok mu się rozżarzy,
I błogi uśmiech przeleciał po twarzy,
»Och! walczyliśmy — zawołał — daremnie!
Ale nie podle, ale nie nikczemnie!
Drogo okupić musieli nas, drogo!
Resztę opłacić jeszcze drożej mogą...
Czy masz dość jeszcze do ucieczki siły?
Gdybym choć wiedział, żeś ty ocalony!
Nas już za mało i tak do obrony.
Och! gdyby czółno! Och! gdybym oglądał
Nic dać w tem życiu! Ja mam, czegom żądał:
Żyłem i ginę nietrwożny i wolny«!