glików“; inny, nie mniéj gienialny, nie chce ich miéć sprzymierzeńcami nikogo, zaprzeczając nawet, jakoby pochodzili od starożytnych Hellenów; trzeci, jeszcze gienialniejszy, niż tamci, tworzą państwo greckie na podstawie rosyjskiéj; urzeczywistniając (na papierze) wszystkie pomysły Katarzyny II. Co się tyczy ich pochodzenia, to obojętném jest, czy Majnoci wywodzą się w prostéj linii od Lakończyków, lub nie, albo czy obecni Ateńczycy są tutaj tak samo tubylcami, jak pszczoły na Hymecie, z któremi się oni niegdyś sami porównywali. Troszczy-ż się Anglik o to, od kogo pochodzi — czy od Duńczyków, Saksonów, Normanów, czy téż z krwi trojańskiéj? I któż, z wyjątkiem Wallijczyków, ubiega się o to, aby wywodzić się od Karaktaka?
Biedni Grecy nie są do tego stopnia wyposażeni w skarby tego świata, ażeby ich uroszczenia względem starożytności miały zawiść wzbudzać; Thornton postąpił sobie więc zbyt srogo, odsądzając ich od tego, co im czas pozostawił: od drzewa rodowego, którego się tém silniéj trzymają z téj właśnie przyczyny, że mogą je swą jedyną nazwać własnością. Warto byłoby wydać razem i potém porównać ze sobą dzieła Thorntona i de Pauwa, Etona i Sonniniego; paradoksy po jednéj i przesądy po drugiéj stronie. Thorntonowi zdaje się, że może rościć sobie prawo do zaufania publiczności z tego jodynie względu, że mieszkał czternaście lat w Perze; być może zapoznał się z Turkami, ale pobyt ten nie dał mu takiéj sposobności rozpatrzenia się w rzeczywistym stanie Grecyi dzisiejszéj i jéj mieszkańców, jakiéj nie daje kilkunastoletni pobyt w Wapping chcącym zapoznać się ze stosunkami zachodniéj Szkocyi.
Grecy Konstantynopola żyją w Fanalu, i jeżeli p. Thornton nie częściéj przekraczał Złoty Róg, aniżeli to jego koledzy kupcy czynić zwykli, to nie bardzo mógłbym na jego informacyach polegać. Słyszałem nieraz, jak ci panowie chełpili się z tego, że ogółem nie wielkie mają z stolicą stosunki, jak z pewnym zapewniali tryumfem, że w niejednym roku bywają zaledwie po cztery razy w Konstantynopolu.
Co się tyczy podróży Thorntona na statkach greckich po Czarném morzu, to dały mu one o Grecyi takie samo wyobrażenie, jak przejażdżka okrętem szkockim dać może o domu Johnny Grota. Jakimże więc sposobem może on sobie przywłaszczać prawo potępiania całego narodu, który zna tak mało? Jest to raczéj dziwném, że Thornton, który tak napada na Pouqueville’a, ile razy tenże wspomina o Turkach, powołuje się na niego, jako na powagę w sprawach greckich, nazywając go badaczem bezstronnym. Otóż dr. Pouqueville tak samo nie może sobie rościć prawa do téj nazwy, jak Thornton nie może mu jéj nadawać.
Stwierdzoném jest, że my niestety nie mamy prawdziwych o Grekach wiadomości, wszczególności zaś o ich piśmiennictwie; nie można téż przypuścić, abyśmy się z niemi lepiéj zapoznali, zanim stosunki nasze z niemi nie będą ściślejszemi, albo zanim nie zostanie obwołaną ich niepodległość. Na sprawozdaniach podróżników tak samo nie można polegać, jak na napaściach obraźliwych handlarzy. Zanim jednak pewniejszych nabędziemy wiadomości, trzeba nam się zadowolić i temi drobnostkami, które z tych i tym podobnych otrzymujemy źródeł[1].
- ↑ Mimochodem słówko do p. Thorntona i d-ra Pouqueville’a, którzy z turecczyzną sułtańską obchodzą się w smutny i karygodny sposób: Pouqueville opowiada bowiem długą historyę o muzułmaninie, który miał zjadać takie ilości żywego srebra, że go nazwano „Suleyman Yeyen“, co według tłumaczenia d-ra Pouqueville’a oznacza; „Suleyman, zjadacz żywego srebra“. „Aha! — myśli sobie p. Thornton, który po jaki raz pięćdziesiąty drze koty z doktorem — „mam ja ciebie!“ — Potém w nocie, dwa razy dłuższéj od anegdotki doktora, podaje w wątpliwość jego znajomość języka tureckiego oraz prawdomówność doktora. „Bo — powiada p. Thornton, dojechawszy nam poprzednio jakimś trudnym imiesłowem tureckim, wyraz ten oznacza tylko „Suleymana zjadacza“, i wyrzuca dodatek „żywego srebra’“. Otóż jeden i drugi ma