Jak ja ich cząstką, nie są-ż cząstką moją
I mojéj duszy szczyty, chmury, wody?
Nie jest-że dana mego serca zdrojom
Cna miłość ku nim? Wszystkie inne płody
Nie godne-ż wzgardy, gdy się bez swéj szkody
Chcą równać z niemi? Raczéj cierpieć wolę,
Niż to uczucie zamienić na lody
Tych, których oko zawsze błądzi w dole,
A myśl się nie obraca w płomienistém kole.
Lecz to nie moje zadanie... Na nowo
Podjąwszy wątek, wzywam tych, co w pyle
Urn dla swych dumań mają treść gotową,
Aby stanęli przy męża mogile,
Co tu się zrodził, gdzie ja, choć na chwilę,
Pielgrzym przelotny, wdycham czyste zdroje,
Męża, co dążył w wyprężonéj sile
Ku jednéj sławie: błazeńskie przeboje!
Dla nich ciszę poświęcił, wybrał niepokoje.
Tu dziki Rousseau, kat swéj własnéj duszy,[1]
Apostoł bólu, co żądzę odziewał
W cudowne piękno, co z głębin katuszy
Przemagającą wymowę wylewał,
Dech, co mu takie nieszczęście przywiewał,
Pierwszy raz wchłonął... W urok ten sofista
Ubrał szaleństwo i dla grzechu miewał
Słowo, rażące, jak moc blasków lśnista,
Źrenicę, że z nich płynie struga łez rzęsista.
A jego miłość to esencja chuci:
Eterycznemi żary płomieniący,
Był on jak drzewo, gdy się grom w nie rzuci
I zajmie... Życie z miłością łączący,
Nie kochał żadnéj kobiety żyjącéj,
Ani téż zmarłéj, co w sny nam się wbija:
Ideał piękna, w nim swój byt mający,
W tych jego księgach ogniem się przewija
I, chociaż urojony, zdrowie z żył wypija.
- ↑ Całą ziemię przeszedłem z „Heloizą“ w ręku i do tego stopnia uderzony jestem siłą i ścisłością jego opisów, oraz urokiem ich prawdy, że wyrazić tego nie umiem. Meillerie, Clarens, Vevay i zamek Chillonu — oto miejsca, nad któremi rozwodzić się nie będę; cokolwiek bowiem mógłbym o nich powiedzieć, to niczém jest wobec wrażenia, jakie wywierają. Byron w jednym z swych listów.