Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/130

Ta strona została przepisana.
LXXXIII.

Lecz to nie potrwa i potrwać nie może,
Ludzkość uczuła, że jest w niéj potęga,
Lecz świeży rozkwit sił tych na rozdroże
Popchnął człowieka: srogość się rozprzęga
Śród jego łona. Litość, co wylęga
Miłość ze siebie, znikła... Kto się chował
W ciemnéj jaskini, gdzie włada mitręga
Niewoli, orłem kto w dzień nie szybował —
Czyż dziw, że się po zdobycz fałszywą skierował?

LXXXIV.

Z głębokiéj rany blizna pozostaje,
Serce zranione krwawi się najdłużéj,
Choć je wyleczysz, wspomnieniem się kraje...
Kto z nadziejami w wojennéj jest burzy,
Kto padł zwyciężon, o, ten się zanurzy
W ciszę, lecz karku nie nagnie. Swe żary
Tłumi namiętność, aż jéj dzień posłuży,
W którym odetchnie swobodnie... Trza wiary:
Nadejdzie przebaczenia chwila albo kary.

LXXXV.

Jasny Lemanie! z światem, w którym żyję —
Z jego burzami sprzeczne wody twoje
Każą tą ciszą, którą głąb ich kryje,
Zmienić wir ziemi na czyściejsze zdroje —
Skrzydłem, co ducha ponad niepokoje
Wznosi, ten cichy jest żagiel... Ja rykiem
Mórz zachwycałem się ongi, dziś poję
Twym się poszumem: siostry on językiem
Wyrzuca, żem dotychczas brnął w szaleństwie dzikiem.

LXXXVI.

Przyszła noc cicha — i zlewa się w zmroku
To, co od brzegów twych oddziela góry,
W obraz przeciemny, lecz wyraźny oku.
Przepaścią tylko wydają się Jury
Strome wierzchołki, skryte w mgieł kaptury...
Od lądu z kwiatów płynie zapach świeży
A z wiosła czasem o fali ponury
Błękit leciuchno kropelka uderzy,
Po rosie na dobranoc ćwierkot świerszcza bieży.