Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/133

Ta strona została przepisana.
XCV.

Gdzie bystry Rodan rozdarł się na dwoje,
Tu z burz największa ma swój żleb widomy;
Bo tu się tłumią tych nawałnic roje,
Z ręki do ręki wciąż rzucając gromy,
Płonąc i skacząc naokół; gdzie złomy
Te rozdzielone, rozszczepił w dwa kleszcze
Grom błyskawiczny swój pocisk. Znać z stroméj
Bezdni, gdzie pustka ma gniazdo złowieszcze —
Chce wygnać, jeśli coś tam pozostało jeszcze!

XCVI.

Niebiosa, turnie, rzeki i jeziora!
O nocy, wichry, grzmoty, błyskawice!
Duszo, coś wszystko to zrozumieć skora,
Przez was umieją czuwać me źrenice!
Zamierający huk wasz, nawałnice!
Po oddźwięk tego, co mi sen odbiera!
Ale powiedzcie, gdzie wasze granice?
Czyście jak burza, co człeka rozpiera?
Czy lot wasz, jak lot orłów, do gniazda dociera?

CXVII.

Gdybym, co we mnie największego gości,
Mógł odziać w ciało i wyrzucić z łona;
Gdybym dla myśli, uczuć, namiętności,
Dla serca, duszy — silna czy zwątlona —
Gdybym dla tego, k’czemu dąży ona,
Co znosi, czuje, zna, a przecież żyje,
Miał jedno słowo — piorun: myśl, zrodzona
We mnie, byłaby jak ten grom, co bije,
I ja nie byłbym mieczem, który pochwa kryje.

XCVIII.

Znów się rosisty poranek wyłania —
Z wonią w oddechu, z kwiatami na twarzy;
Żartowniś, śmiechem obłoki rozgania;
Jakby nie było na ziemi cmentarzy,
Tak życiem tryska... Już się dzionek jarzy,
My znów pójdziemy swoim trybem daléj...
Na twoich brzegach duch nasz znów pomarzy,
Cichy Lemanie! a wszak u twéj fali
Dość treści, byśmy tylko treść tę wyzyskali.