Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/168

Ta strona została przepisana.
LXVIII.

O! stąd nie odchodź, by nie błogosławić
Duchowi miejsca! Gdy skroń twą owieje
Słodszy zefirek; gdy twe stopy pławić
Będziesz w téj trawie, która zielenieje
Tutaj wymowniéj; gdy chłód ci przeleje
W wnętrze ta świeżość dokoła, gdy z duszy
Zmyje-ć proch życia choć na krótkie dzieje
Ten chrzest Natury — k’niemu niech się ruszy
Dziękczynny hymn, bo on to troskę w tobie głuszy...

LXIX.

Ryk wód! To na dół z skalnych lecąc złomów
Velino czeluść wrzącą falą ryje!
Spad wód! Śród huku, ze szybkością gromów
Piana gdzieś w bezdniach o granity bije!
Żar wód! to piekło, które ryczy, wyje
I wre w torturach bez końca: agonji
Pot — ten Flegeton płomienisty — myje
Czarniawe skały, co wokół téj toni
Usiadły z bezlitośną groźbą na swéj skroni, —

LXX.

Strzela ku chmurom, potém znowu ścieka
Smugami deszczu, rzuciwszy obłoki;
Ta bezustannych mgławic dżdżysta rzeka
Jest wiecznym kwietniem w téj bezdni, opoki
Zdobiącym w szmaragd... Jak ten żleb głęboki!
Z grani na granię, urągając zwłoce,
Olbrzymi żywioł szalonemi skoki
Rwie się i głazy naokół druzgoce
I gniewnie strąca w przepaść, aż fal straszne moce

LXXI.

Wyżłobią sobie drogę; ten słup wody
Podobien raczéj do morza-dzieciny,
Co z gór wnętrzności wyszło — gdy porody
Świat nowy spełniał — by jednéj godziny
Być ojcem rzek tych, co krają doliny,
Wijąc się wężem i szumiąc! Za siebie
Śpójrz!... Tam snać wieczność rzuca swe dziedziny
I wszystko wokół w swém łożysku grzebie
I wzrok ci każe topić w groźnych czarów niebie —