Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/183

Ta strona została przepisana.
CXXVIII.

Łuki na łukach, jakby Rzym tu stary,
Zebrawszy razem wszystkie swe trofeje,
W jednym kościele zamknął zwycięstw dary —
To Koloseum!... Księżyc blask swój sieje:
Własną pochodnię mają w nim te dzieje,
Bo tu niech pada tylko światło boże
Na kontemplacji zdrój, co stąd się leje
Niewyczerpany... Lazurowe morze
Nocy włoskiéj, co w niebios głębokim przestworze

CXXIX.

Czerpie swe barwy, aby ich językiem
Niebo nam głosić, mroki chwały snuje
Nad tym przedziwnym, olbrzymim pomnikiem.
Tu ziemskiéj glinie dan jest duch, co czuje;
Tu, gdzie dłoń czasu nad gruzem panuje,
Choć wyszczerbiła swą kosę, potęga
Mieści się wielka, która nas czaruje:
Pałac dzisiejszy żaden jéj nie sięga —
Czekać musi, aż mury czas mu porozsprzęga.

CXXX.

Ty, co upiększasz nawet śmierć, co w krasie
Przedstawiasz gruzy zwalone, co soki
Świeże do rannych wlewasz serc, o czasie!
Co nasze błędne poprawiasz wyroki!
Probierzu prawdy! jedyny, głęboki
Mędrcze, gdy wszystko wokół to mędrkosze!
Co nie przepuszczasz win, nie skąpiąc zwłoki,
Czasie, mścicielu! ku tobie dziś wznoszę
Swe oczy, ręce, serce i o jedno proszę:

CXXXI.

Pośród tych zwalisk, gdzieś wzniósł swe ołtarze,
Kościół samotny, lecz témbardziéj święty,
Do większych ofiar weź i moje w darze:
Lat, pełnych troski, acz nie mnogich, szczęty!
Nie słuchaj ty mnie, gdym był zbyt nadęty,
Lecz jeślim szczęście znosił ze spokojem,
A w dumie broń miał przeciwko zawziętéj
Złości: żelazo, skryte w wnętrzu mojem,
Niech, godząc, ból wywoła i między ich rojem.