Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/184

Ta strona została przepisana.
CXXXII.

A ty, Nemezys wielka, co na szali
Ważyłaś zawsze wszelkie ludzkie winy:
Tu, gdzie ci długo starzy cześć składali,
Gdzie wywołałaś Furje z ich głębiny,
Aby Oresta z sykiem, jak gadziny,
Za jego zemstę ścigały wyrodną —
Słuszną, lecz z ręki innego, z krainy
Twojéj cię wzywam! ty nie będziesz chłodną,
Posłuchu swego duszę mą uczynisz godną!

CXXXIII.

Może to grzechy, które sam-em spłodził,
I błędy ojców zadały mi rany!
I sprawiedliwy gdyby miecz ugodził
We mnie, ten strumień ciekłby niewstrzymany;
Lecz dzisiaj dość już mojéj krwi wylanéj —
Teraz ją tobie poświęcam! méj doli
Ty bądź mścicielką! Przez cię wyszukany
Niech będzie środek, któregom ich gwoli
Nie użył... Ja spać idę... niech to ciebie boli!

CXXXIV.

Lecz gdyby mi się wyrwał krzyk, to zgoła
Nie z téj przyczyny, że mnie ból przygniata;
Kto kiedy widział, abym nagiął czoła,
Lub, że cierpienie z słabością mnie brata?
Lecz pamięć tego niech się w pieśń tę wplata!
Głos mój daremnie nie przebzmi w przestrzeni,
Choć będę prochem! Nadejdzie zapłata!
W prawdę proroctwo tych zwrotek się zmieni
I ludzie klątw mych górą zostaną zgnieceni!

CXXXV.

A przebaczeniem me klątwy! Niebiosy!
Ziemio, ty matko moja i obrono!
Niedość walczyłem tutaj z memi losy?
Niedość cierpiałem, by mi przebaczono?
Nie spalon mózg mój? nie rozdarte łono?
Gdzież me nadzieje? imię? życie życia?
A jeślim w rozpacz nie wpadł, to stąd pono,
Że śród innego duch mój jest spowicia,
Niż błoto, co w ich wnętrzach szerzy zapach gnicia