Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/191

Ta strona została przepisana.
CLX.

Lab ku szlachetnym bólom zwróć swe oczy,
Ku Laokona mękom — w Watykanie:
Nadludzka tutaj cierpliwość jednoczy
Miłość ojcowską, i ludzkie konanie!
Daremna walka! próżne odpychanie
Kręgów wężowych: już ten smok straszliwy
Oplatać starca wokół nie przestanie;
Wpiwszy się w ciało żywemi ogniwy,
Przytłumia każdy oddech ten łańcuch zjadliwy.

CLXI.

Lub spójrz na władcę niechybnych pocisków,
Boga poezji, światła i żywota,
Ten w ludzkiém ciele zamknięty krąg błysków —
Słońce, co strzały swe w tryumfie miota!
Snać mu pomknęła właśnie strzała złota
Od blasków zemsty nieśmiertelnéj, bożéj,
Albowiem w nozdrzach drży wzgardy pięknota,
A w oczach siła błyskawic się sroży —
Ten jeden wzrok już całą boskość ci wyłoży.

CLXII.

Lecz w tych nadobnych kształtach — gdzieś w ustroni
Przez jakąś nimfę śniony sen miłości,
Snać oszalałą z tęskliwéj pogoni
Za tym kochankiem, co śród bogów gości —
Zamknięty wszelkiéj ideał piękności,
Jak ten, co w wnętrze naszéj duszy godzi —
Gdy pomysł spłynie z niebios wysokości —
Swym nieśmiertelnym promieniem, w powodzi
Swych skier tak nas nurzając, aż się bóg urodzi.

CLXIII.

Jeśli Prometej skradł z niebieskiéj góry
Ogień, co w nas się dotychczas przechował;
To go wypłacił już ten mocarz, który
Wieczystą chwałę w ten marmur zakował:
Nie z ludzkiéj głowy pomysł się wysnował,
Choć statuę ludzkie wykonały dłonie!
Sam nawet czas ją uczcił, uszanował
Najmniejszy loczek w tych włosów koronie —
Tą skrą, co go spłodziła, posąg dotąd płonie.