Któż, gdy cię poznał — o czémkolwiek pienia.
Nie rad w nich twego uświęcić wspomnienia?
Kto widząc z Aten zachód twego Feba,
Ich wieczornego mógł zapomniéć nieba? —
Nie ten, co z gościa, jakby syn twéj ziemi,
Niezmienny miejscy, ni laty długiemi,
Myślą po tobie dawne licząc ślady,
Żyje zaklęty między twe Cyklady!
Ni hołd ten obcym pieśni swéj uważa.
Twą była wyspa mojego korsarza —
Wyzwól ją z jarzma, którem wróg znieważa! —
Słońce już zaszło — i jak wyspa cała,
Z ostatnim jego blaskiem pociemniała
Dusza Medory; — trzeci dzień przeminął.
Dziś on miał wrócić: — zbłąkał się? czy zginął? —
Burzy nie było, wiał wciąż wiatr łaskawy.
Anzelmo wczoraj powrócił z wyprawy,
Lecz wieść jedyna, którą opowiada,
Jest, że nie spotkał okrętu Konrada.
O! gdyby spotkał! — chociaż krwawszych w treści,
Innychy w skutku doczekano wieści! —
Noc, wiatr dmie zimny: — ona przez dzień cały
Z okna swéj wieży patrzyła na wały,
Łudząc się widmem to masztów, to żagli.
Nie może dłużéj — niespokojność nagli.
Zbiegła nad morze, i w lekkiéj odzieży
Błądzi niebaczna wzdłuż płaskich wybrzeży.
Próżno ją fala pryskająca z brzega
Oblewa rosą, o burzy ostrzega:
Nie dba, nie zważa, w tył kroku nie ruszy,
Nie czuje zimna — jéj zimno w jéj duszy! —
Aż straszna pewność tak myśl jéj obległa,
Że gdyby wtedy kształt jego postrzegła,
Lub-by ją rozum, lub dusza odbiegła.
Wtém łódka jakaś weszła do przystani.
W niéj kilku ludzi — wszyscy krwią oblani,
Wszyscy Konrada towarzysze śmieli.
Uszli — jak? — sami prawie nie wiedzieli.