Reszty nie ujrzę — nie zdołam cię przeżyć.
„Korsarzu! trudnoż wznieść dłoń, i uderzyć?
Rozmyśl się! — miłość, nienawiść, zniewaga,
Twe bezpieczeństwo téj śmierci wymaga.
Bez niéj ucieczka na nic się nie przyda,
Ujść nie zdołamy pogoni Seida.
„Pójdź! niech go słuszna nie minie zapłata,
Za moje młode, pohańbione lata,
Za krzywdy twoje, za krew braci twojéj!
Pójdź, pójdź — cios jeden wszystko zaspokoi.
„Co? — jeszcze nie śmiesz? — Więc ja się odważę!
Ujrzysz, co ręka kobiety dokaże.
Straż przekupiona — wychodź stąd czémprędzéj!
Ujrzym się wolni — albo nigdy więcéj!“
Rzekła — nie czeka, nie chce odpowiedzi.
Znikła — on drżący oczyma ją śledzi.
Wlokący łańcuch w węzeł zebrał w ręku,
By i szedł wolno, i nie wydał brzęku.
Drzwi otworzone — wyszedł; — straże zdjęte,
Pusto i ciemno — przejście wązkie, kręte
Nie wie, gdzie idzie; ręką ścian się trzyma.
Blask jakiś mglisty mignął przed oczyma;
Czy światło dzienne? — wierzy i nie wierzy.
Iść czy nie? — poszedł; — chłód rzeźwiący, świeży,
W twarz mu powionął: — czuje woń poranku.
Wnet na otwartym ujrzał się krużganku.
Odetchnął wolno, spojrzał wkoło siebie.
Ostatnie gwiazdy bledniały na niebie,
Wschód się zajmował brzaskiem; — wtém z uboczy
Blask, jakby lampy, uderzył go w oczy.
Z samotnéj izby blask się ten przeciska,
Drzwi wpół przeniknięte — wpatruje się zblizka:
Światło jest wewnątrz, lecz przy niém nikogo.
Usłyszał szelest, i cofnął się z trwogą.
Szybkiemi kroki, bielą otulona,
Postać wybiegła — stanęła — to ona!
Dłoń jéj bezbronna, krew szat nie plamiła,
Dzięki jéj sercu, dzięki! — nie zabiła!