Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/386

Ta strona została skorygowana.

Krew zabitego, co barwy nie mieni,
Śród téj bladości jedna się czerwieni!...
Ujął jéj rękę, drżała, już za późno!
Tak trwożna teraz, mogłaż być tak groźną?
Ścisnął jéj rękę, drżała, i dłoń jego
Osłabła; uczuł drżenie głosu swego.
„Gulnaro!“ — milczy — „kochana Gulnaro!“
Podniosła oczy, z bojaźnią, z niewiarą,
Wzrok jéj rozjaśniał, i jakby zemdlona
Nagle się w jego rzuciła ramiona.
Gdyby odepchnął, on, jedna opieka!
Byłby coś więcéj lub mniéj od człowieka.
Pozwolił zostać; i gdyby nie ciemne
Przeczucia serca, straszne, choć tajemne,
Może w téj chwili ostatnia na ziemi
Cnotaby jego poszła za drugiemi.
Lecz przed nią nawet grzechem się nie stanie,
Jedno tak pięknych ust pocałowanie!
Pierwsze, co płochość wykradła wierności;
Jedna nagroda, tak wielkiéj miłości!

XVIII.

Brzegi swéj wyspy ujrzeli o zmroku.
Każda się skała uśmiecha ich oku!
U portu słychać zgiełk, wrzawę stłumioną,
Strażnicze ognie na swych miejscach płoną.
W zatoce szybkie ślizgają się łodzie,
Skacząc delfiny igrają po wodzie;
Krzyk nawet ptastwa, co się w krąg rozlega,
Brzmi dla nich wdzięcznie zwiastowaniem brzega.
Przy każdém świetle chcą dojrzéć postaci,
Każdy swéj żony, kochanki lub braci!...
Ach! któż tak czuje wdzięk własnéj ustroni,
Jak błędny żeglarz na burzliwéj toni?

XIX.

Palą się światła wzdłuż całych wybrzeży,
Lecz Konrad światła nie widzi na wieży.
Dziwią się wszyscy, i patrzą, daremno!
W jednéj Medory oknach tylko ciemno!