Lecz przechodząc z uśmiechem spotkał mars barona,
W czém była ni wesołość, ni duma gwałcona,
Co się zgina, gdy siebie długą walką zmoże,
Do pogardy wściekłości, któréj skryć nie może.
Raczéj pycha człowieka, co pewny jest w duszy
Wszystkiego, co zrobił, wytrwał dla katuszy.
Maż-li to być spokojność i ta cisza cnoty?
Lub zbrodnia zestarzała z rozpacznéj zgryzoty?
Niestety! często obie człowiek w dobréj wierze,
Ze wzroku i ze słuchu za podobne bierze.
Z czynów, i z czynów tylko szukaj prawdy klucza,
Co serce nieznajome czytać nas poucza.
Lara skinął na pazia — i paź w okamgnieniu,
Zbiegł posłuszny pańskiemu słowu lub skinieniu.
On z nim z krajów dalekich jedynym był gońcem,
Gdzie dusza rośnie, gore pod gorętszém słońcem.
On dla Lary porzucił rodzinne zagrody,
Cierpliwy w służbie, cichy, choć jeszcze tak młody.
Jak pan jego milczący, wiarą swą u świata,
Słynął nad stan swéj służby i nad swoje lata.
Choć mowa kraju Lary nie obca dla ucha,
Paź w niéj pańskich rozkazów mniéj ochotnie słucha.
Lecz wnet nogi uskrzydlał ochotniejszy cały,
Kiedy słowa rodzinne z ust Lary zabrzmiały.
Dźwięk tych słów jak ojczyste góry miły w duchu,
Ich echa nieprzytomne budzi w pazia uchu.
Nieraz mu przypomina dźwięk rodzinnéj mowy;
Dawne przyjaciół, krewnych, rodziców rozmowy;
Dziś to wszystko! swych wszystkich związków, swojéj wiary
Wyrzekł się i odprzysiągł dla jednego Lary.
Paź prócz pana nikogo nie widział na ziemi,
Co za dziw, że mu wierniéj służył przed drugiemi.
Sam kształtny, smukły, z czoła barwa płci bijąca,
Przypalona promieniem ojczystego słońca;
Lecz słońcem nie nadpsuta białość lica świeci,
Gdzie często niewołany rumieniec się kwieci.
Lecz nie był to rumieniec, jakim zdrowie darzy,
Gdy całą serca barwę maluje na twarzy;