Lara zręczném podejściem podciąwszy mu nogę
Zranionego Otona rzucił na podłogę.
„Proś o życie!“ — Ten milczał — i padłszy na nogi,
Już odtąd ze skrwawionéj nie powstał podłogi.
Lara pali się w gniewie i twarz jego cała
W swojéj szatańskiéj barwie na węgiel zczerniała.
I wściekléj blaskiem miecza okrążył go wkoło,
Niż wtedy, gdy jak śmiałek wręcz mu stawił czoło.
Całéj sztuki szermierstwa doświadcza niezwłocznie,
Kryty wstręt jego serca budzi się widocznie.
A tak zapamiętale z wroga się urąga,
Że gdy go tłum zbliżony za ramię odciąga,
Z szału ostrze spragnione ku tym mierzy, celi,
Co przez litość odciągnąć, oderwać go chcieli.
Po chwili ich zamiaru niechętny się ima,
Lecz na niego wciąż patrzy takiemi oczyma,
Jakby walka bez skutku jakiś wstręt w nim sprawia,
Co wroga po zwycięstwie przy życiu zostawia.
Jakby w ranę śledzącą zaglądał powieką,
Jak ofiarę do grobu zbliżyła daleko?
Rzeźwią, niosą Otona — i lekarz zamkowy
Zakazuje mu wszelkich pytań i rozmowy.
Ciekawy tłum się zbiera do przyległéj sali.
Lara tłumem gardzący szedł za niemi w dali;
Po walce ze zwycięską palmą zapaśnika
W dumném milczeniu zwolna ku drzwiom się pomyka.
Dosiadł konia i drogą, jak strzała puszczona
Leciał — i ani spojrzał na zamek Otona.
Lecz gdzie był ów meteor nocy, który sennym
Oczom przegraża, aby zniknął z blaskiem dziennym?
Gdzie Ezzelin? czy przyszedł, poszedł — i nie wrócił,
Aby sam żadnych śladów za sobą nie rzucił?
Ezzelin jeszcze ciemno, gdy dzień w zmroku świta
Rzucił zamek Otona — droga prosta, bita,
Nie mógł zbłądzić — a przytém blizkie miał mieszkanie,
Przecie zbłądził, i ledwo dniało na świtanie,
Zaczęto śledzić, goniec za nim w trop wysłany
Nic nie wie, prócz, że zginął gdzieś ich pan szukany.