Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/422

Ta strona została skorygowana.

Ziębiąca obojętność wciąż mu duszę chłodzi,
Jakiéj mężni nie mają, gdy krew lać przychodzi.
Pogląda na Kaleda, w jego oczach bada
Jakiéjś troski; twarz pazia zasępiona, blada,
Może nocą przyćmiony sam promień księżyca,
Rzucał bladość niezwykłą na Kaleda lica?
Bladość strasznéj białości, jak kość od cmentarza,
Co wiarę jego serca, lecz nie strach wyraża.
Lara spostrzegł — i ręki pazia dotknął dłonią,
Lecz mu ręka nie drżała, oczy łez nie ronią,
Usta były milczące, serce ledwo biło,
Lecz „my się nie rozdzielim“ spojrzenie mówiło.
„Lud wyginie, związkowi odbiegną w potrzebie,
Życie moje pożegnam — ale nigdy ciebie.“
Wtém cwałem się kopnęli — śmiało, naprzód, daléj!
Uderzają w kolumnę, — szeregi złamali.
Każdy koń dobrze słuchał kolącéj ostrogi,
Skrzyżowały się miecze — i był pobój srogi!
Mniéj liczni, lecz mężniejsi, wśród kolumny skaczą,
Rąbią się, pomagając odwadze rozpaczą.
I krew była w strumieniu z falami zmieszana,
I strumień wciąż czerwony, płonął aż do rana.

XV.

Sam na czele walczących, całą bitwą włada,
Gdzie więcéj wróg naciska lub przyjaciel pada,
Grzmi głos Lary; wciąż miecza błyskawicą wieje,
I choć sam bez nadziei obudzał nadzieję.
Nikt nie pierzcha, bo wiedzą, że pierzchać daremnie,
Chwiejącego się, śmielszy zachęca wzajemnie;
Tam, gdzie ogień najgęstszy nieprzyjaciel trzyma,
Rzucają się i walczą, pod wodza oczyma.
Wódz, tłumem okolony, sam jeden się ściera,
To łamie ich szeregi, rozproszone zbiera,
Nie szczędzi siebie — wszędzie strach lub śmierć roznosi,
Właśnie był czas — do cięcia rękę w górę wznosi,
I ciął — wtém na szyszaku kita się zachwiała,
Pocisk celu nie chybił, w bok uwięzła strzała.
Ten giest odkrył na ranę miejsce mniéj bezpieczne,
A śmierć z szyi strąciła ramię tak waleczne!
Jeszcze słowo tryumfu na ustach mu kona,
Ręka dzielna, a teraz tak martwo zwieszona!