Przypadkiem zatrzymany miecz, po pochwie dzwoni,
Cugle słabo ujęte wyciekły mu z dłoni.
Wtém Kaled miecz i cugle pochwycił do ręku,
Wpół omdlały, na siodła pochylony łęku,
Lara ani spostrzegał, że paź cały w znoju,
Uprowadza go pilnie z krwawego poboju.
Goniących za nim straszy, odbija, naciera,
I śmierć niesie w obronie tego, co umiera
Nad rannym i zabitym świeci gwiazda dniowa:
Tu pancerz porąbany, tam bez hełmu głowa;
Tu koń bez jeźdźca pada, pod nim ziemia jękła,
Odetchnął tchem ostatnim — i popręga pękła.
Tuż przy nim ostatkami jeszcze życia drgała,
Noga, co go bodła, ręka, co kiełznała.
Drudzy z gorączką w ustach, leżą przy strumieniu,
Co szmerem konających urąga pragnieniu;
To pragnienie pierś pali, gorączkę rozszerza.
Tym, co śmiercią gwałtowną konają żołnierza,
I zmusza nadaremnie szukać dla ochłody
Ust spalonych — ostatniéj, jednéj kropli wody.
Wciąż konwulsyjném drganiem, odrętwieli prawie,
Swoje członki skościałe wleką po murawie.
Ostatki życia trwoniąc mocowaniem siły,
Już dopadli strumienia — usta się schyliły,
Czują świeżość nadwodną, chłód rzeźwiący zdroju,
Czekają! — widać, że już nie pragną napoju.
Pragnienie niezgaszone — skądże ta odmiana?
Ach, była to męczarnia — lecz już zapominana!
Pod lipą, na trawniku, ponadbrzeżnym rzeki,
Leży rycerz, od sceny poboju daleki,
Leży Lara i śmierci wygląda godziny.
Niegdyś jego towarzysz, a dziś stróż jedyny,
Kaled klęczy przy panu i ze łzami w oku
Pogląda, jak krew tryska z rany jego boku.
Radby ją zatamować szarfy swéj ściśnieniem,
Co z każdém drganiem lała czarniejszym strumieniem
A gdy słabszym oddechem pierś robić zaczęła,
Powolniéj, lecz wielkiemi kroplami płynęła.