Sam ledwo mówić może, lada jedno słowo
Dech więzi, boleść rany powiększa nanowo.
Ściska dłoń, coby chciała umniejszyć mu męki,
I paziowi ponuro wyśmiechnął swe dzięki.
Paź nic sercem nie czuje, nie widzi oczyma,
Prócz czoła, które pilnie na kolanach trzyma.
Prócz oczu, co choć zaszły mrokami ciężkiemi,
Jeszcze świecą mu światłem jedyném na ziemi.
Nieprzyjaciel nadbiega, goniący od rana,
Póki Lary nie schwycą, niczém ich wygrana.
Nadaremnie z rąk pazia oderwać go żąda,
Lara na nich ze wzgardą spokojną pogląda,
Co na surowość swojéj doli nie narzeka,
W prost z żywéj nienawiści, do śmierci ucieka.
Oton z konia zeskoczył, pogląda na wroga,
Co w krwi jego się broczył — i pyta, przez Boga,
Jak się ma rana? Lara nic nie odpowiada,
Jak na twarz nieznajomą, zimne oko pada.
Przemówił do Kaleda — przerywać nie śmieją,
Wyraźnie słyszą słowa, słów nie rozumieją.
Jego głos konający brzmi w téj drugiéj mowie,
Do któréj dziwną pamięć wiązał w swéj rozmowie.
Rozmawiają — lecz o czém? tylko Kaled umiał
Zgadnąć — i słów znaczenie sam jeden rozumiał.
Kaled mu odpowiada, Lara ciągnie daléj,
A wszyscy wkoło z niemém zdziwieniem patrzali.
Oni zdają się swoją przeszłością zajęci,
W połowie teraźniejszość gubić w niepamięci;
Między siebie podzielać jakiś los oddzielny,
Za któryby nie przejrzał żaden wzrok śmiertelny.
Rozmowa była długa, cicha — z tonu mowy,
Kto słyszał, mógłby sądzić ważność ich rozmowy.
Lecz wierzyłbyś z oddechu, z mdlejącego tonu,
Że Kaled a nie Lara, więcéj blizki zgonu.
Tak smutny, przerywany, drżący był głos cały,
Że blade usta słowa zaledwo jąkały.
Głos Lary czysty — słuchacz rozpoznać był wstanie,
Nim pierś zaczęła dziko chrypać na skonanie.