Lecz z twarzy mało zbadasz, tak wciąż obojętna,
Tak ni żałująca i tak beznamiętna!
Prócz, gdy czasem przedśmiertny jego ból obejmie,
Uśmiechał się, na pazia spoglądał uprzejmie;
Gdy Kaled tak odpowiada, giestem mu dziękuje,
Podnosi rękę w górę — i na wschód wskazuje!
Może, właśnie gdy słońce wschodziło z za góry,
Złowił okiem blask dzienny, z przedporannéj chmury.
Może ręką krajobraz wskazał przypomniany,
Gdzie był ten sam, podobny, prócz miejsca odmiany.
Kaled załedwo widzi i patrzy niechcący,
Jak gdyby wstręt w nim budził ten dzień nadchodzący,
I od słońca odwrócił źrenice omdlałe,
By patrzeć w oczy Lary, gasnące, ściemniałe.
Lecz jeszcze zmysł widzenia nie zamierał w oku,
Choć lepiéj gdyby umarł: — bo gdy jeden z boku
Żegnał go i rozgrzeszał świętym znakiem krzyża,
I święcony różaniec do ust mu przybliża;
Śmiał się i patrzał na to jak bezbożnik hardy;
Boże przebacz! jeżeli był to śmiech pogardy!
Kaled, choć nic nie mówił i łzawe źrenice
Wciąż zatapiał w zmartwiałe swego pana lice;
Gwałtownym giestem rękę odpychał od Lary,
Jak gdyby miał go mieszać dar świętéj ofiary
W ostatnich chwilach zgonu: nie wiedział widocznie,
Że właśnie odtąd Lara drugie życie pocznie;
To życie nieśmiertelne, gdy zgon ciało skruszy,
Obiecane wierzącym w nieśmiertelność duszy.
Lary oddech był ciężki — wtém westchnęł głęboko,
Martwą błoną ściemniałe zamgliło się oko.
Członki się wyprężają, twarz siniała, bladła,
Zimna głowa paziowi na kolana spadła.
Pochwycił rękę pazia i do serca ciśnie,
Serce nie bije, stygnie; — Kaled jak umyślnie,
Choć czuje zimno, w sercu życie bada,
Lecz dłoni serce biciem już nie odpowiada.
Marzący! precz uciekaj z żywemi oczyma,
Pan, na którego patrzysz, skonał — już go niéma!