Płonie skroń Alpa. — W sercu ciężkiém, smętnem,
Drgające żyły silném biją tętnem;
Próżno się do snu zmusza przez czas długi,
Z jednego boku przerzuca na drugi,
Nie śpi, a chociaż zdrzémnie się chwilowo,
Z najmniejszym szmerem zrywa się na nowo;
Turban go ciśnie po gorzącém czele,
Zbroja jak ołów cięży mu na ciele,
A przeciéż dawniéj wśród niejednéj wojny,
Spał on tak błogo, choć jak dzisiaj zbrojny,
I chociaż miewał leże mniéj dogodne,
Ziemię mniéj pulchną, niebo mniéj pogodne.
Nie — spać nie może — ni wpośród namiotu,
Tak sam, tak długo czekać dnia powrotu:
Chodzi wzdłuż morza piaszczystych nabrzeży,
Gdzie snem ujęte jego wojsko leży.
Któż im słał miększe niźli jemu łoże,
Czemuż śpią wszyscy, a on spać nie może?
Bardziéj im ciężą trudy, grożą boje,
Przecież spokojnie marzą łupy swoje;
On sam — on jeden, wśród liczne tysiące
Śpiące — i może raz ostatni śpiące,
Dręczy się, czuwa, błędnym stąpa krokiem,
I zazdroszczącém na nie patrzy okiem.
Serce świeżością nocy mu ożyło,
Niebo, choć chłodne, ale czyste było.
W wonném powietrzu chmurne kąpał skronie.
Za nim był obóz — przed nim lśniące tonie,
Kręto-obrzeżnéj Lepantu zatoki:
Śnieg stroił wierzchy delfickiéj opoki.
Wzniosły, wieczysty, a tak jasny, biały,
Jakim tysiączne lata go widziały.
Wciąż on nad lądem i morzem jaśnieje,
Twardszy niż człowiek — z wiekiem nie topnieje.