Gdy płazy, ptaki, całe zwierząt stada,
Wszystko na zwłoki obnażone wpada,
Wszystko człowieka swoim mieni łupem,
Wszystko nad jego raduje się trupem.
Jest tam świątynia, co się z wieków wali,
Nikt już nie pomni tych, co ją stawiali.
Sterczą trzy słupy wśród głazów rozbitych,
Gruzów, marmurów już zielskiem pokrytych.
Tak to czas wszystko w swoim niszczy pędzie,
Zburzył, co było, i zburzy, co będzie;
Tyle on tylko zwalisk nam zostawił,
By w téj przeszłości przyszłość nam objawił.
Cośmy widzieli, to znów nasze syny
Będą widziały — gruzy i ruiny,
Szczęty dzieł wielkich i tych głazów łomy,
Które śmiertelnik wznosi tu poziomy.
Na jednym z słupów tych Alp siada, marzy,
Dłoń swoję zwolna przeciąga po twarzy,
Jakby bolesném wspomnieniem ciśnięty,
Siedzi myślący i ku ziemi zgięty,
Głowę swą spuszcza na pierś wrzącą żarem,
Na walnych uczuć ciśnioną ciężarem.
Wciąż on palcami szybko bieżącemi
Stuka po czole, a tak bije niemi,
Jak gdy z klawiszów wyrywane dźwięki
Pędzą pod lotem artystycznéj ręki,
Która dopóty miesza je bezładnie,
Aż wreszcie na ton zamierzony wpadnie.
Ciężko mu, smutno, wśród téj nocnéj ciszy...
Lecz cóż to? — wiatru-że on dęcie słyszy?
Wiatr-że to świszcząc przez głaz wydrążony,
Tak rzewniącemi odzywa się tony?
Wznosi twarz nagle — patrzy się po morzu...
Najmniejszéj zmarszczki na całém przestworzu.