Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/452

Ta strona została skorygowana.

Ryk ten okropny nigdy nieprzerwany,
Przerażającém echem odbijany,
Groźno po ciemnych rozlegał się górach,
Grzmiał aż w Megary, Salaminy murach,
I jeśli wieściom wiarę dać należy,
Aż do pirejskich zasięgał nabrzeży.

XXV.

Każdy tam miecz swój po rękojeść skrwawił,
Lecz już zwycięski w mieście krok postawił:
Na łup się tłuszcza rozlata zdziczała,
Wszystko skończone — sama rzeź została.
Gdzie tylko wpadną tłumy łupu chciwe,
Słychać po domach krzyki przeraźliwe.
Iluż to krwią się w swéj ucieczce bryzga,
I po tych brukach zczerwienionych ślizga!
Gdzie jeszcze można bronić się chwilowo,
Tam chrześcijanie łączą się na nowo,
W drobne, rozliczne tłumy się jednoczą,
I jeszcze, jeszcze bój rozpaczy toczą,
Każdy plecami o mur się opiera,
Broni się zjadle i walcząc umiera.
Zbielony wiekiem wśród nich starzec stoi,
Lecz dzielny oręż silną dłoń mu zbroi,
Ciągle on walcząc z samém wrogów czołem,
Rozległém trupów ościelał się kołem,
Drogo on każdy cal im ziemi przedał,
Cofał się, ale oskrzydlić się nie dał.
Liczne pod zbroją rany go zdobiły,
Lecz te pamiątką dawnych wojen były.
Dzisiaj i jednéj kropli krwi nie zronił,
Jak gdyby Bóg sam swą go tarczą słonił.
Starość w nim twardéj siły nie przemogła.
I rzadko młodość z nią się mierzyć mogła.
Więcéj od jego dziś zginęło ciosów,
Niźli na głowie siwych liczył włosów.
Iluż on matkom serca ich zakrwawił,
Iluż swym mieczem synów ich pozbawił,
A z których żaden jeszcze się nie zrodził,
Gdy on już we krwi muzułmańskiéj brodził.