Puls już nie bije — żaden głos, westchnienie,
Żadne walczącéj piersi wysilenie,
Żaden jęk zgonu ni ciężkiéj katuszy
Nie poprzedziły ujścia czarnéj duszy.
Wprzód nim w swéj myśli pomodlić się zdołał,
Wprzód nim do Boga o litość zawołał,
Umarł już z wszelkich nadziei zatratą,
W ostatniéj nawet chwili apostatą.
Grzmiącym tryumfem chrześcijany krzykły,
A Turki zemstą i wściekłością rykły,
I znów się oba sprzeczne starły szyki,
Szczękają szable, krzyżują się piki,
Kłują się, rąbią i z obu stron razem
Trupy pod zbójczém padają żelazem.
Wciąż się Minotti ściera z wrogi swemi,
Każdéj ulicy, każdéj stopy ziemi,
Jako ostatka już tych krajów broni,
Których los mężnéj jego zdano dłoni.
Szczupła go wspiera liczba dzielnych męży
I męstwem serca i gromem oręży.
Jeszcze są zdolni bronić się w kościele,
Gdy Alpa niéma już na wrogów czele.
Zwolna więc z groźném ustępują okiem
Krew swą za każdym zostawiając krokiem,
Walczą i twarzą zwróceni ku wrogom
Ciągle ku świętym cofają się progom
I tak uchodzą i łączą się z temi,
Co już świątynię zajęli przed niemi.
Tam choć na chwilę za murem potężnym
Ogromnych kolumn, wytchną piersiom mężnym.
Krótkie spoczniecie! — nowe siły kroczą
I wciąż się mnożą, a tak cisną, tłoczą
W ciasnéj uliczce — że ten tłum zażarty
Ciągle rosnący i wciąż z tyłu party
Nie da naczelnym hufcom się usunąć
I muszą walczyć lub o ziemię runąć.
Giną. Lecz wprzód nim zgasłe zawrą oczy,
Już na ich ciałach nowy bój się toczy,