Widzi nakoniec ów tłum rozbójników
Dwanaście srebrnych i wzniosłych świeczników,
Co na ołtarzu w świetnym stoją rzędzie,
Łup to ostatni i najdroższy będzie.
I już najbliższy z szturmującéj roty
W dłoń świętokradzką chwyta kielich złoty,
Kiedy Minotti rękę swoję zniża
I do ukrytych prochów świecę zbliża.
Ogień!
Wieża — sklepienie, — dach — ołtarze — trupy,
Święte naczynia — zgromadzone łupy,
Żywi — umarli — Turki — chrześcijany
I cały gmach ten, rozdarty, strzaskany,
Lecą z straszliwym ku niebu łoskotem,
Rykiem i grzmotem!
Walił się Korynt, mury zapadały,
Na chwilę morskie cofnęły się wały,
Góry się wstrzęsły, jak w trzęsieniu ziemi.
Z tysiącznych łomów szczęty strzaskanemi,
Wśród dymów, ogni niezmierzonéj chmury,
Wybuch ten w górne zaryknął lazury!
Popiół jak śnieżna sypie się nawała,
Dzielnych rycerzy poszarpane ciała
Czarne jak węgle i na części zdarte
Leżą po całym lądzie rozpostarte.
Kilka z tych trupów aż w zatokę padło,
Rozbite niemi morskich wód zwierciadło
W wielkie tysiączne zmarszczyło się koła;
Lecz któż te ciała, kto rozpoznać zdoła,
Któremi zdala ów nadbrzeg zasłany?
Któż są? czy Turki, czy téż chrześcijany?
Matek wołajcie, niech powiedzą matki!
Ach! gdy swe jeszcze kołysały dziatki
I w ciszy patrząc na ich sen uroczy,
Uśmiechające po nich wiodły oczy,
Mogłyż przewidziéć, by te drobne ciała
Dziś jedna chwila tak rozszarpać miała,
Że już i miłość nie pozna matczyna
Pod sercem niegdyś noszonego syna,