Lub o rycerzach dawnych śpiewać sobie,
Lecz i to w krótkiéj obmierzło nam dobie.
Głos się nasz zmienił w jakiś ton grobowy,
Głuchy i ciężki jak echo więzienia;
Zgasła już była z dźwięku naszéj mowy
Pełność i wolność dawniejszego brzmienia;
Zmiana ta może urojeniem była,
Przecież srogością prawdy mię dręczyła.
Najstarszym będąc między braćmi memi,
W każdéj smutniejszéj cieszyłem ich chwili;
Z tkliwą ja troską czuwałem nad niemi,
Ale i oni toż samo czynili.
Ostatni — oczu błękitnych młodzieniec
I stąd najdroższy ojca ulubieniec,
Że wdziękiem wzroku podobny był matce;
On to najbardziéj serce mi rozdzierał,
Bo któżby nie był z żałości umierał,
Taką ptaszynę w takiéj widząc klatce!
Pięknym był jak dzień w całym swym uroku,
Gdy dzień tak piękny memu bywał oku,
Jak orlikowi, który w niebo wzlata:
Pięknym był jak dzień polarnego lata,
Tam gdzie ta pora w całym swym przebiegu
Nie zna wieczoru — pora ciągło-dzienna,
Tak świetno-długa, słoneczna — bezsenna,
Dzieci światłości strojne szatą śniegu!
Tak miłym, czystym jaśniał on promieniem,
Nigdy wesołéj myśli nie zamraczał,
Nad cudzém tylko płakał on cierpieniem,
I wówczas całe zdroje łez wytaczał,
Zwłaszcza gdy nie mógł dary wesprzéć swemi
Tak mu nieznośnych tylu nędz téj ziemi.
Drugi był równie czuły i szlachetny,
Lecz bardziéj męskich — wojennych przymiotów,
A taką siłą i odwagą świetny,
Że z całym światem byłby walczyć gotów.